W polskie miasta amerykańskie rakiety z głowicami nuklearnymi wycelowane były przez cały okres zimnej wojny. W myśl strategii wojennej USA, aby zdobyć przewagę nad Związkiem Radzieckim, można było skazać na zagładę miliony niewinnych ludzi. Kto kogo uratował? "Kukliński uratował nas przed wojną atomową" - zazwyczaj takim zdaniem rozpoczyna się każdy artykuł poświęcony pracy na rzecz amerykańskiego wywiadu pułkownika Wojska Polskiego Ryszarda Kuklińskiego. W jednym z wywiadów prasowych historyk sprzyjający obecnej władzy i jej polityce historycznej, prof. Wojciech Roszkowski, przekonywał: "Kukliński bronił terytorium Polski przed konsekwencjami ofensywy sił Układu Warszawskiego, która mogła spowodować atomową odpowiedź NATO. Bomby spadłyby na terytorium naszego kraju. Z tego punktu widzenia ostrzeżenie Amerykanów, że Związek Radziecki przygotowuje zbrojną interwencję w Polsce, było wypełnieniem zadania, za które odpowiadał. Kukliński zdradził Sowietów, ale na pewno nie zdradził polskiej racji stanu. Literalnie rzecz biorąc, zrobił to, co do niego należało". Nie czas i miejsce, aby szczegółowo komentować słowa prof. Roszkowskiego. Każdy polityk i wojskowy rozumiejący realia, które rządzą stosunkami międzynarodowymi, doskonale wie, że działanie na rzecz wywiadu obcego państwa przynosi korzyści jedynie temu państwu. Nie inaczej wyglądało to podczas zimnej wojny. Dostępne dokumenty wprost wskazują, że w wyniku konfliktu między Wschodem a Zachodem - bez względu na to, kto by go zaczął - w Polskę wycelowane były amerykańskie rakiety. Innymi słowy, jeśli coś Kukliński uratował, to na pewno nie Polskę. Raczej podał ją na tacy przeciwnikom, wskazując miejsca zgrupowania polskich wojsk i przypieczętowując tym samym ich los w wypadku ewentualnego konfliktu. Lotnictwo i atomowa dominacja Dowództwo Lotnictwa Strategicznego (Strategic Air Command) powołano w marcu 1946 r. Amerykańskie władze cywilne i wojskowe już od dawna zdawały sobie sprawę, że wynik przyszłych konfliktów będzie decydował się w przestworzach. Jak w XIX w. dominacja na morzach uczyniła z Wielkiej Brytanii imperium kolonialne, tak w drugiej połowie XX w. Stany Zjednoczone miały osiągnąć globalną supremację dzięki nowoczesnemu lotnictwu. W typowej dla siebie manierze dziennikarze i politycy przekonywali wątpiących o dobroczynnym wpływie samolotów. "Droga do światowego pokoju wiedzie przez przestworza", zapewniała prasa. Dopiero w mniej oficjalnych wypowiedziach przyznawano, że "siły powietrzne będą przede wszystkim amerykańską bronią". O ile w czasie II wojny światowej lotnictwo współdzieliło chwałę amerykańskiego oręża z marynarką i piechotą, o tyle po udanych próbach bomby atomowej w połowie lipca 1945 r. rozpoczęło niepodzielne rządy. Zniszczenie Hiroszimy i trzy tygodnie później Nagasaki udowodniło destrukcyjną siłę nowej broni przenoszonej drogą powietrzną. Chociaż zatem zakończenie wojny przyniosło redukcję sił lotniczych o dwie trzecie, to już w 1946 r. wdrożono program rozwoju tego rodzaju wojsk ze szczególnym uwzględnieniem bombowców zdolnych do przenoszenia bomby atomowej. Nad poprawną realizacją tego zadania miało zaś czuwać Dowództwo Lotnictwa Strategicznego. Na czele nowej jednostki stanął gen. Thomas Sarsfield Power. Lotnictwo wojskowe było całym życiem tego syna irlandzkich imigrantów. Karierę rozpoczął pod koniec lat 20. XX w. w Korpusie Lotniczym USA, by w 1944 r. stanąć na czele 314. Dywizji Lotniczej. To właśnie podległa Powerowi jednostka w marcu 1945 r. przeprowadziła słynny powietrzny rajd na japońską stolicę. "W czasie wojny nie ma miejsca na emocje. Jednak zniszczenie, które obserwowałem tamtej nocy nad Tokio, było tak przytłaczające, że wywarło na mnie ogromne i trwałe wrażenie", przyznał później. Takie doświadczenie powinno skłonić Powera do nieszafowania ludzkim życiem. Nic podobnego. Pod jego rządami dowództwo funkcjonowało w rytm innego powiedzenia generała: "Ostrożność? Dlaczego tak bardzo przejmujecie się ludzkim życiem? Celem jest zabicie tych gnojków. Jeśli na koniec wojny pozostanie przy życiu dwóch Amerykanów i jeden Rusek, to znaczy, że wygraliśmy". Pewnego razu, gdy Power jeszcze raz wyłożył swoją strategię, jeden ze współpracowników zażartował: "Upewnijmy się, że ta dwójka to kobieta i mężczyzna". Zero-jedynkowy sposób rozumowania, który wówczas dominował w Dowództwie Lotnictwa Strategicznego, dobrze ilustruje "The Strategic Air Command Atomic Weapons Requirement Study for 1959". Odtajniony dokument z 1956 r. zawiera m.in. listę celów w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej przeznaczonych do zniszczenia, gdyby zimna wojna nagle nabrała temperatury. W istnieniu takiego planu nie ma nic dziwnego, podobne opracowania znajdują się w archiwach wszystkich mocarstw atomowych. Wątpliwości budzi jednak sposób potraktowania strat wśród ludności cywilnej. Okazuje się bowiem, że jak na "obrońcę światowej demokracji i wolności" Stany Zjednoczone dość wybiórczo traktowały życie ludzkie. Za główny cel Dowództwo Lotnictwa Strategicznego postawiło sobie redukcję czasu, jaki był potrzebny do zbrojnej odpowiedzi na potencjalny atak radziecki. W pierwszej kolejności planowano zatem likwidację jednostek wojskowych przeciwnika, przede wszystkim jego sił nuklearnych i taktycznych. Na tym jednak nie poprzestawano. W ślad za zniszczeniem celów militarnych miały nastąpić ataki na centra polityczne i przemysłowe wroga, a więc jego największe i najludniejsze miasta. Do realizacji tego zadania w 1959 r. dowództwo miało do dyspozycji ponad 12 tys. głowic nuklearnych. Cztery lata wcześniej liczba ta była niemal pięciokrotnie niższa. Z kolei w 1961 r. USA posiadały już ponad 22 tys. głowic. Na 43 stronach zestawiono ponad tysiąc celów w Związku Radzieckim i całym bloku socjalistycznym. Były to głównie lotniska, choć uwzględniono także inne obiekty, które mogłyby zostać wykorzystane w potencjalnym konflikcie. Na terytorium Polski znajdowało się kilkadziesiąt takich miejsc. Amerykańskie bomby z głowicami atomowymi miały spaść m.in. na Białą Podlaską, Wrocław, Bydgoszcz, Ciechanów, Trójmiasto, Gliwice, Grudziądz, Toruń i oczywiście Warszawę. W opracowaniu podkreślano, że "wybór celów został dokonany z uwzględnieniem wysokiego prawdopodobieństwa, że starcie sił powietrznych nastąpi szybko, a decyzje zostaną podjęte już na etapie początkowym. Wymaga to maksimum efektywności (masowa koncentracja siły ognia), ekonomii użycia sił (minimalna wielkość wypadów), elastyczności oraz maksimum pewności, że nieliczne cele będą wymagały ponownego nalotu".