Chodzi o propozycję, aby pracujący student (lub jego rodzice) mógł odliczyć od podstawy opodatkowania część wydatków poniesionych w związku z nauką na niepublicznej uczelni do z góry określonej kwoty. Takie rozwiązanie miałoby ułatwić dostęp do nauki na poziomie wyższym osobom mieszkającym poza aglomeracjami oraz uchronić uczelnie od skutków niżu demograficznego. Z informacji "DGP" wynika jednak, że inicjatywę - o której dyskutowano od dłuższego czasu - zablokowali koalicjanci. Dziennik zwraca też uwagę, że pomysł podzielił środowisko akademickie na dwa obozy - zwolenników i przeciwników ulgi. Nie może więc dziwić, że jednomyślności nie ma też po ogłoszeniu rezygnacji z pracy nad tym rozwiązaniem. Prof. Piotr Stec z Uniwersytetu Opolskiego od początku nie był przekonany do tej inicjatywy. "Skutki niżu demograficznego odczuwają także uczelnie publiczne. Na wielu kierunkach po rekrutacji zostaje sporo wolnych miejsc. Nie ma więc powodów, aby jego konsekwencje minimalizować jedynie w stosunku do uczelni prywatnych" - powiedział gazecie. Zupełnie inaczej sprawa wygląda z perspektywy uczelni prywatnych. Ich przedstawiciele wskazują, że dla wielu uczących się osób byłby to wyraźny sygnał, że warto inwestować w naukę, a kształcenie jest na liście priorytetów rozwojowych państwa. "Żałuję, że zrezygnowano z wprowadzenia tej ulgi" - powiedział "DGP" prof. Robert Rządca z Akademii Leona Koźmińskiego. Zwrócił uwagę, że zarówno szkoły publiczne, jak i prywatne podlegają pod ustawę - Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce. W konsekwencji mają takie same obowiązki i muszą spełniać identyczne kryteria funkcjonowania. To, co je różni, to sposób finansowania. "Uczelnie niepubliczne działają dzięki czesnemu, natomiast działalność publicznych szkół wyższych dotuje państwo" - dodał Rządca.