Dobry Bóg musiał chyba znać tę mowę (a może docenił żarliwość wiary?), bo gdy ustąpił 50-stopniowy mróz, obok wsi, w której śmierć gościła dotąd częściej niż kromka chleba - powstało olbrzymie jezioro. Pełne ryb... - Ludzie wyjmowali te ryby rękami, dzięki nim przeżyli. Do dziś nie wiadomo, skąd się wzięły, bo najbliższa rzeka Iszim, sto kilometrów od wioski, nigdy tylu ryb nie miała - opowiadał po wizycie we wsi Oziornoje ówczesny ambasador w Ałmatach, nieżyjący już dziś Zdzisław Nowicki. W miejscu cudu-niecudu, nad wychodzącą spod ziemi czerwoną skałą ("która ciągle rośnie") stoi dziś widoczny zewsząd posąg Matki Bożej - dar artystki z Poznania. Ludzie z całego Kazachstanu przyjeżdżają się tu modlić. Babcia Teterowa mówiła ambasadorowi, że żaden z tutejszych Polaków - a jest ich w sumie 650 - nie zamierza opuszczać Oziornoje. Tłumaczyli: "Tu jest nasza Polska". Na północy Kazachstanu, z dala od trasy z Kokczetau do Noworosyjska, w miejscu, do którego nie prowadzi żadna droga. Jednak tysiące Polaków z innych wiosek i miasteczek od lat marzy o wyjeździe do Polski. Wypatrują powrotu, niczym cudu - choć wcale nie oczekują od Boga, ani tym bardziej od ojczyzny zesłanych tu przodków - ryb, jak 70 lat temu w Oziornoje. Wystarczyłaby wędka. Skromny dach nad głową. Otwarte drzwi. Drzwi są jednak zamknięte. Przez dwadzieścia lat Polska nie chciała bądź nie potrafiła ich otworzyć. Niektórzy przedarli się więc na własną rękę. Inni od 10 lat czekają w kolejce "do raju". Bardzo wielu utkwiło w przedsionku, przy polskiej granicy - w okręgu kaliningradzkim lub w Niemczech. Oni, Polacy z dziada pradziada, z babcinym różańcem ocalonym z Kamieńca Podolskiego, z polskim modlitewnikiem przechowywanym z narażeniem życia przez trzy pokolenia, z Polską w sercu, odwiedzają ojczyznę jako Rosjanie lub Niemcy. W Częstochowie modlą się po polsku o cud: otwarte drzwi. "Jest nas tutaj 200 osób, w tym 80 dzieci. Działamy we Wspólnocie Kultury Polskiej im. Jana Kochanowskiego. Spotykamy się w Domu Polskim. Większość członków wspólnoty urodziła się w Kazachstanie. Nasi rodzice i dziadkowie zostali wywiezieni w 1936 roku z zachodniej Ukrainy. Zawsze wiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami i katolikami, lecz nie do końca rozumieliśmy, co to oznacza. Represjonowani dziadkowie i rodzice żyli w ciągłym strachu i bali się o tym mówić" - tak przedstawiają się Polacy, którzy - w ramach aktywnego rosyjskiego programu repatriacji wylądowali w Oziersku w okręgu kaliningradzkim. Z rosyjskimi paszportami. I dalej: "Polaków z Polski nie znaliśmy, tylko takich jak my zesłańców. W latach 60. był u nas 2-3 razy ksiądz z Polski. Pojawiał się w nocy, aby nikt go nie widział, bo groziło mu więzienie. Drugi raz księża pojawili się dopiero w latach 90." - W okręgu kaliningradzkim są już trzy polskie wsie. Ich mieszkańcy zawsze byli i czują się Polakami, ale dla urzędników w Polsce to zawsze byli "ruscy". Zostali "ruskimi", tak jak tysiące innych Niemcami, bo Polska ich nie chciała. I nie chce. To hańba - mówi dr Robert Wyszyński, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, wiceprezes Związku Repatriantów. Kiedy pod koniec lat 90. Polacy zaczęli zjeżdżać z Kazachstanu - najpierw z Jasnej Polany i Zielonego Gaju - w okolice Kaliningradu, pierwsze kroki skierowali do kościoła w Czerniachowsku, 30 kilometrów od Ozierska. Trafili do franciszkanina, ojca Czesława Kozieła. "To dar od samego Boga" - zapisali w księdze pamiątkowej na 10-lecie Wspólnoty. O. Kozieł odprawiał co niedziela msze - w domu Konarskich lub Poremskich. Przez trzy lata grono wiernych urosło jednak z kilkunastu do przeszło 80 osób. I nadal się powiększało. Stąd pomysł założenia Wspólnoty i urządzenia Domu. "Nikt początkowo nie mówił po polsku, jedynie modliliśmy się po polsku - nie rozumiejąc słów tych modlitw. Ojciec Kozieł był naszym pierwszym nauczycielem religii, języka, polskich obyczajów, kultury i tradycji ojców". Po wojnie polsko-rosyjskiej w 1920 roku na terenie Związku Sowieckiego pozostawało od 1,3 do 2 milionów Polaków, głównie wokół Mińska Białoruskiego oraz na Podolu i Wołyniu. Powstały tam okręgi autonomiczne: "Dzierżyńszczyzna" na Białorusi i "Marchlewszczyzna" na Ukrainie. Pierwszy został w latach 30. praktycznie unicestwiony - od sierpnia 1937 r. do połowy 1938 Sowieci rozstrzelali 111 tysięcy Polaków i osób związanych z polskością, a ponad 60 tysięcy zesłali na 10, 15 lat łagru. W ciągu roku liczba Polaków na Białorusi zmalała o ponad połowę. "Marchlewszczyznę" w 1935 roku Sowieci rozwiązali i wiosną następnego roku zaczęli masowo wysiedlać ludność polską do Kazachstanu. Z Ukrainy wywieźli w sumie ćwierć miliona Polaków - ok. 100 tys. po drodze zmarło. Masowe wywózki z Białorusi zaczęły się wiosną 1938 r. Wielka akcja wysiedleńcza objęła nie tylko polskie wsie, ale i zamieszkane przez Polaków miasta - Kamieniec Podolski, Winnicę, Berdyczów, Żytomierz, Słuck, Mozyrz, Połock, Mińsk. Przyłączoną do Związku Sowieckiego po 17 września 1939 roku część terytorium RP (52 proc. obszaru przedwojennej Polski) zamieszkiwało 13,4 mln osób, w tym 5,2 mln Polaków. Łącznie z Polakami z krajów bałtyckich włączonych później do ZSRR oraz 300 tys. uchodźców - społeczność polska liczyła ok. 7 mln osób. Do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej w czerwcu 1941 w głąb ZSRS deportowano ok. miliona Polaków. Dwa miesiące po zakończeniu wojny, wobec całkowitej zmiany granic i terytorium kraju, Polska podpisała ze Związkiem Sowieckim umowę o wyborze obywatelstwa. Umowa dotyczyła jednak tylko tych, którzy w 1939 roku posiadali obywatelstwo polskie oraz żołnierzy i czynnych pomocników armii Berlinga. Sowieci utrudniali akcję jak mogli - nie chcieli tracić siły roboczej. Mimo to do 1949 roku przyjechało do Polski ogółem 1,5 mln osób, z czego ponad połowa z Ukrainy. Kolejne ćwierć miliona zjechało w trakcie tzw. drugiej repatriacji, w latach 1955-59. Potem udawało się wrócić już tylko jednostkom. Wcześniej, do połowy lat 50., Sowieci nadal masowo wywozili Polaków (Litwinów, Ukraińców, Białorusinów...) w głąb ZSRS. Wg Encyklopedii PWN do rozpadu Związku Sowieckiego na jego terytorium żyło łącznie nawet 2,5 mln Polaków. W oficjalnych statystykach liczba ta była dwukrotnie mniejsza - wpłynęły na to lata prześladowań, ukrywanie polskości oraz postępujący proces asymilacji: "Przez cały okres powojenny Polacy w ZSRR byli pozbawieni własnych stowarzyszeń i instytucji społeczno-kulturalnych, szkolnictwa i prasy. Władze sowieckie zwalczały Kościół i życie religijne, setki świątyń zostało zniszczonych, zamkniętych lub przeznaczonych na magazyny, kluby, muzea; księży zsyłano do obozów pracy, kopalń i miejsc odosobnienia". Jak to się stało, że Polacy wywiezieni do Kazachstanu nie wrócili stamtąd w ramach dwóch powojennych repatriacji? - Bo nie mogli - odpowiada dr Robert Wyszyński. Aleksandra Ślusarek, prezes Związku Repatriantów, obrazuje tragizm sytuacji: - Po wojnie w jednej wsi w Kazachstanie mieszkali Polacy przesiedleni z terenów II RP zajętych po 17 września 1939 przez Sowietów oraz Polacy wyrzuceni wcześniej z Ukrainy sowieckiej. Wrócić do Polski mogli tylko ci pierwsi. Tych drugich, np. Polaków z Żytomierszczyzny, zawracano z wagonów repatriacyjnych... Wynikało to z założenia przyjętego w prawodawstwie polskim i stosowanego w umowach z ZSRS: warunkiem do uznania za Polaka było posiadanie przez daną osobę lub jej przodków obywatelstwa polskiego. A praojcowie Polaków w Kazachstanie byli obywatelami "tylko I Rzeczpospolitej", potem żyli pod jarzmem zaborców, wreszcie - w sowieckich republikach. - Te uwarunkowania prawno-polityczne egzystują do dziś - oburza się dr Wyszyński. Uważa, że demokratyczna Polska - gdzie tak wielu tak chętnie odwołuje się do Mickiewicza, Sienkiewicza i ich patriotycznych fraz - powinna już dawno wziąć przykład z Niemiec i innych krajów, które po rozpadzie ZSRS otworzyły drzwi dla rodaków. - Zasada jest prosta: jeśli ktoś był represjonowany za niemieckość, to znaczy, że jest Niemcem. Dlaczego nie można tego samego odnieść do Polaków? - pyta dr Wyszyński. Dodaje, że Niemcy z Kazachstanu zostali objęci skoordynowaną opieką, i to ze strony poszczególnych niemieckich landów, jak i rządu RFN. W pierwszych latach po rozpadzie ZSRS wróciło ich nad Łabę 700 tysięcy. - Do dziś wszyscy chętni spośród 1 miliona kazachstańskich Niemców powrócili do historycznej ojczyzny - mówi wiceprezes Związku Repatriantów. Na masową skalę podobną akcję prowadzili i prowadzą Rosjanie, Węgrzy, Słowacy, Ukraińcy, Litwini... Przyjęli setki tysięcy "zagranicznych rodaków", poprawiając sobie wyraźnie strukturę demograficzną. Trafili do nich głównie młodzi, prężni, chcący coś udowodnić... Bo dano im szansę. Polityka państwa polskiego pozwoliła na przyjazd do III RP... 7 tys. Polaków z Kazachstanu. 80 procent z nich wdarło się do ojczyzny na własną rękę. Kazach znaczy "wolny człowiek", Kazachstan to "kraj wolnych ludzi". Albin Cieśniewicz, ojciec Genowefy Raceburyńskiej, Polak z Podola z dziada pradziada, dowiedział się o tym w 1936 roku u kresu swej tułaczki pod eskortą milicji. Wokół niego w "Kraju Ludzi Wolnych" zaroiło się od obywateli totalnie zniewolonych i poniżonych. Takich jak on. Zesłańcom od razu odebrano metryki urodzenia i wszelkie dokumenty mogące świadczyć o polskości. - Dziś polscy urzędnicy oczekują przedstawienia dokumentów - oburza się dr Wyszyński. Trzy pokolenia nie miały styczności z językiem polskim, a jeśli już, to dzięki babciom i ich modlitewnikom. Do dziś państwo polskie słabo wspiera naukę języka wśród Polonii. - Ale polski urzędnik wymaga od kandydata na repatrianta biegłej znajomości języka oraz odpowiedzi na pytania z historii czy tradycji, na których zagiąć można trzy czwarte tubylców znad Wisły - dodaje socjolog. - Nie wiedziałam o 17 września, nie uczono o tym w kazachskich szkołach - przyznaje Walentyna Kamińska, od kilkunastu lat mieszkanka Świątnik. - Dowiedziałam się o tym w wieku 39 lat, na mszy w polskim kościele. Do czasu interwencji rzecznika praw obywatelskich i orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w 1996 roku w Polsce nie było aktów prawnych pozwalających uznać kazachskich Polaków za repatriantów. Pierwsze drobne kwoty na repatriację rząd przeznaczył w 1999 roku, a Ustawę o repatriacji uchwalono rok później. Urząd Pełnomocnika Rządu ds. Repatriacji został jednak szybko zlikwidowany (za rządów Leszka Millera). Nadzór nad repatriacją wrócił do MSWiA, do Biura ds. Uchodźców i Repatriacji. Wprowadziło ono system "Rodak". Warunkiem starań o powrót stało się zaproszenie gminy. Tym samym - "zagospodarowanie" repatriantów stało się zadaniem, ale nie obowiązkiem, samorządów. Efekt: w systemie "Rodak" czeka ponad 2600 osób. Niektórzy - od 7, a nawet 10 lat. Sama rejestracja jest kosztowna i wymaga wielu starań. Urzędnicy zajmujący się repatriacją - w przeciwieństwie do akcji z lat 40. i 50., czy obecnych działań rosyjskich i niemieckich - nie pracują bowiem w terenie. Polskie pochodzenie sprawdza i status repatrianta nadaje wyłącznie polski konsul w byłej stolicy Kazachstanu - Ałmatach (d. Ałma-Acie). 1,5 tys. km od głównych skupisk Polaków. - To odległość porównywalna z drogą z Warszawy do Londynu czy Paryża, co uniemożliwia Polakom, zwłaszcza mniej zamożnym, kontakt z polską placówką - uważa dr Wyszyński. W zeszłym roku w ramach systemu Rodak trafiło do Polski 18 osób. Reszta Polaków nawet się nie rejestruje. Bo i po co. Przy braku zainteresowania i wsparcia ze strony państwa zesłańcy i ich potomkowie zaczęli przyjeżdżać do Polski dzięki staraniom społeczników, jak Aleksandra Ślusarek. Od początku lat 90. radna z Niepołomic, dawna działaczka antykomunistycznej opozycji, z uporem maniaka starała się przekonywać samorządowców i przedsiębiorców, by zapraszali rodaków i pomagali im wystartować w ojczyźnie przodków. - Pani Aleksandra jest naszym aniołem - mówi Walentyna Kamińska, która po przyjeździe do Polski znalazła się wraz z rodziną w dramatycznej sytuacji. Łódzki biznesmen, który ją zaprosił, obiecując pracę i schronienie, zmarł; jego córka nie paliła się do spełnienia obietnicy. Wtedy pomogła właśnie Aleksandra. Namówiła burmistrza Świątnik, by przyjął rodzinę. Na początku 1998 roku na apel "Dziennika Polskiego" odpowiedzieli przedsiębiorcy budowlani i dzięki temu Kamińscy przenieśli się z tymczasowej klitki w drewnianej chałupie do własnego domu. Mieszkają tam do dziś. - Jesteśmy bardzo szczęśliwi! - zapewnia Walentyna. Jej bliscy - dziadkowie, rodzice, wujostwo - zostali wysiedleni z Kamieńca Podolskiego w roku 1936. Walentyna urodziła się już w Kazachstanie, 20 lat później. Historię zna z opowieści babci, która - podczas pospiesznej deportacji, wyrwana ze snu przez Sowietów - zdołała zabrać z pozostawionego w Kamieńcu majątku jedynie kilka drobiazgów. W tym różaniec i książeczkę do nabożeństwa. Walentyna ma je do dziś. - Złościłam się na babcię, że zmusza nas do czytania tych dziwnych rzeczy z książeczki. Nie rozumiałam tego. Dzisiaj jestem jej niezwykle wdzięczna. To był jedyny kontakt z polskością - podkreśla Walentyna. W czasie ostatniej podróży do Kazachstanu odwiedziła babciny grób. Dziękowała, płakała i znowu - dziękowała. - Ludzie w Polsce uważają, nie wiadomo czemu, że naszym rodakom z Kazachstanu trzeba wiecznie pomagać, że to jest ciężar, że to kosztuje... Nieprawda! Repatrianci są bardzo pracowici i świetnie sobie radzą, jeśli tylko da im się - na początku - szansę. Ich dzieci są niezwykle ambitne, wyróżniają się w szkołach i na studiach, są bardzo cenionymi pracownikami, są dla Polski bardzo pożyteczni. Widać, mają to w genach. Do Kazachstanu wywożono przecież ludzi ponadprzeciętnych - opisuje Aleksandra Ślusarek. Walentyna Kamińska jest główną księgową w prywatnej firmie, jej mąż szesnasty rok pracuje w tym samym miejscu jako ślusarz. Córki pokończyły studia, też pracują. Nie chcą się afiszować z pochodzeniem, miały przez to sporo nieprzyjemności. Nieraz słyszały, że są "ruskie"... - Gdyby dziś Piłsudski wstał z grobu, to też nazwalibyśmy go ruskim albo kacapem, bo mówił zupełnie inną polszczyzną niż my. Nie jesteśmy otwarci - mówił z żalem ambasador Nowicki. - Cóż, dyskryminacja wszędzie jest, czemu nie ma być i u nas, w Polsce. Ale ja wolę pamiętać wielką życzliwość, gościnność i solidarność Polaków, a tej zaznaliśmy mnóstwo - mówi Walentyna. Córkom jednak się nie dziwi. Do Polski ściągnęła najmłodszą siostrę z rodziną. Pomógł burmistrz Zakopanego, który dał dach nad głową. Walentyna marzy, by dołączyły do niej dwie siostry, które ciągle mieszkają w Kazachstanie. - Odwiedziły mnie w lipcu i choć są ode mnie młodsze, wyglądały dużo starzej. Klimat, bardzo ciężka praca w stepie... To wykańcza - martwi się Kamińska. - W powstałych na gruzach Związku Sowieckiego państwach pojawił się - co naturalne - nacjonalizm. W kraju, w którym Kazachowie stanowią połowę mieszkańców, kazachski został urzędowym językiem. Spycha to Polaków, którzy nie są muzułmanami i dla których kazachski jest trudny, na margines, także ekonomiczny - opisuje dr Wyszyński. Mając do wyboru: pozostać, czy wyjechać, wybierają wyjazd. Ponieważ Polska ich nie chce, ani przez 20 lat nie dała znaku, iż kiedykolwiek zechce, jadą do Rosji lub Niemiec. Ale około 50 tysięcy Polaków wciąż żyje w Kazachstanie. I ma nadzieję. Jak siostry Walentyny ze Świątnik. Jak bracia Władysława Rutkowskiego z Wieliczki. Genowefa i Anatol Raceburyńscy, urodzeni i wykształceni w stepach potomkowie Polaków z Podola, postanowili wracać nie dlatego, że z braku gazu, prądu i c.o. rury w ich bloku rozsadziły ściany. Na poważnie pomyśleli o powrocie, gdy kazachskie władze, złożone wyłącznie z Kazachów, zaczęły im mówić: "Gośćmi u nas jesteście to wracajcie do siebie" A jakże to - "wracajcie"? Jakże to - "gośćmi"?! Od urodzenia gośćmi jesteśmy? - pytał Anatol. W końcu przestał pytać. Wiedział, że jest Polakiem. Wciąż żyjąca matka, "osobiście zesłana", mogła potwierdzić. Podobnie matka Genowefy. W 1995 Anatolowi wpadła w rękę polska gazeta. - Było w niej napisane, że jak kto ma taką a taką profesję i chciałby pojechać do Polski, niech się zgłosi. Posłałem pismo. Przyszło zaproszenie z Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu. Pojechał dopiero po roku. Tyle trwało załatwianie formalności i zbieranie pieniędzy (ponad sto dolarów) na podróż. Po kolejnym roku (znów formalności, pieniądze) ściągnął żonę i córki. Zakład dał mieszkanie. Reszty musiał się dorobić sam. Ciężką pracą. Władysław Rutkowski, obywatel RP od dekady, na początku lat 90. przyjechał studiować na krakowskiej Akademii Ekonomicznej. Cztery lata załatwiał papiery pozwalające na stały pobyt. Wcześniej, z grupką zapaleńców, uczył się polskiego w Kazachstanie, u Janiny Dłużewskiej - w czasach, gdy o powrocie nikt jeszcze nie myślał. Ot tak, z miłości do Polski. Rutkowski podkreśla, że mógł zostać, spełnić marzenie - "Polish Dream", wyłącznie dzięki pomocy Aleksandry Ślusarek. Po jej namowach zaproszenie i lokum dała gmina Wieliczka. To była najpierw prowizorka, bez ciepłej wody i ogrzewania. Po kilku miesiącach dostał 20-metrową kawalerkę. Zapracował na nią - i wykupił. Dziś mieszka we własnym domu - z żoną Julią. O sześć lat młodszą Julię, z domu Witwicką, poznał w 2003 roku na spotkaniu repatriantów w Kopalni Soli w Wieliczce. Miłość od pierwszego wejrzenia. Pradziadek Julii był, według rodzinnych podań, przyjacielem Adama Mickiewicza. Ponoć niektóre jego wiersze przypisano potem wieszczowi... - W Kazachstanie mieszkaliśmy oddaleni od siebie tysiąc kilometrów - śmieje się Władysław. - Spotkaliśmy się dopiero na ziemi praojców. Pierwszej córce dali na imię Wiktoria, bo ładne - i w przekładzie oznacza: zwycięstwo. Inna Wiktoria, z Oświęcimia, najlepiej z całej rodziny Raceburyńskich radzi sobie w Polsce - i z Polską. Przybyła nad Sołę jako kilkuletnie dziecko - i niemal od razu mówiła jak rówieśnicy, bawiła się jak rówieśnicy, śmiała się z tych samych rzeczy, oglądała te same filmy. W zeszycie do polskiego same piątki i szóstki. Pismo rzadkiej urody. Polską przesiąkła Wiktoria całkiem naturalnie. Zbigniew Bartuś Czytaj więcej: Bilety autobusowe podrożeją, ale o ile Rozpoczął się proces mordercy i jego wspólniczki Radni interpelują, burmistrz czeka z decyzją