Jadwiga R. przerwała ich związek. "Ciechanek" nie chciał się z tym pogodzić. Przychodził do Włodowy codziennie. Codziennie nagabywał i straszył kobiety. Jakieś dwa dni przed swoją śmiercią nawet zaatakował panią Jadwigę. Uderzył ją butelką w głowę. Policja przyjechała, ale nie zabrali Józefa ze sobą. Dalej chodził po wsi i straszył - aż do tego feralnego 1 lipca. Kiedy po śmierci Józefa C. dziennikarze przyjeżdżali do Włodowa, Jadwiga R. opowiadała, że bracia W. stanęli w jej obronie. - W każdym medium w tym kraju powtórzono, że Józef C. chciał zabić Jadwigę R. Czy tak rzeczywiście było? Relacje dziennikarskie widział także sędzia. Kiedy jako świadek zeznaje Katarzyna, córka Jadwigi, sąd chce je potwierdzić. Kasia przez chwilę milczy, zaskoczona pytaniem. Pewnie też samym imieniem, jakie podał sędzia. We Włodowie chyba już nikt nie pamięta, że R. ma na imię Jadwiga. Tam na tę kobietę wszyscy mówią Jagoda. - Pani mama wypowiadała się w mediach, że oskarżeni podarowali jej życie. Czy to prawda? Czy pani matka miała być zabita tego dnia? - pyta raz jeszcze sędzia Adam Barczak. Odpowiedź na to pytanie dla młodej dziewczyny nie jest prosta. Potwierdza jednak to, co wcześniej powiedziała w trakcie zeznań na policji: - Brat powiedział mi, że "Ciechanek" pokazał mu nóż i że nim, jak twierdzi, zabije naszą mamę. Zginął człowiek Zanim pani Jagoda staje przy barierce dla świadków, długo patrzy w stronę ławy oskarżonych. Uśmiecha się, ale to dziwny uśmiech. Raczej smutny niż wesoły. W ten sposób chce chyba podtrzymać oskarżonych na duchu. Żaden nie odwzajemnia tego uśmiechu. W czasie rozpraw cała szóstka ma niemal kamienne twarze. Nie ma na nich ani uśmiechu, ani grymasu, dosłownie nic. - Co ma pani do powiedzenia w tej sprawie? - pyta sędzia Barczak. Jagoda jest zamyślona. To trwa zaledwie kilka sekund, potem zaczyna swoją opowieść. Mówi cicho, spokojnie, ale płynnie. Bardzo płynnie, czasem wydaje się, jakby była w jakimś transie. A może po prostu długo układała sobie tę przemowę i dzisiaj po prostu niemal recytuje ją z pamięci... - Zginął człowiek. Człowiek bardzo niedobry, który groził mi śmiercią. Ludzie na ławie oskarżonych złamali prawo, bo nie można bić - w tym momencie kobieta raz jeszcze patrzy na oskarżonych. - Jednak bezpośrednią przyczyną śmierci tego człowieka była jego nienawiść do ludzi i nasz strach. Terroryzował wieś. To był nieobliczalny psychopata. Kobieta nagle przerywa. Milczy. Chyba szuka potrzebnych słów. - Tacy ludzie nie powinni być uwalniani z więzienia, on zawsze za nim tęsknił - po sekundzie dalej opowiada. Chociaż ani razu nie wypowiada imienia, to nie ma wątpliwości, że cały czas mówi na temat Józefa C. - On agresywnie reagował nawet na uśmiech dziecka. Próbował zniszczyć moje życie, ale mu się nie udało. To zdanie kończy jej przemyślenia. Teraz zaczyna opowiadać o poszczególnych wydarzeniach. Jednak ani razu nie pada imię zamordowanego. Mówi o nim bezosobowo. - Mamę nie zawsze bił. Ale gdy jej nie bił, bił jej zwierzęta. Na jej oczach zabił kota. W maju tak ją pobił, że trafiła do szpitala. Matka powiedziała mi, że spadła ze schodów, ale w jej domu nie ma schodów. Zobaczyłam wtedy ślady duszenia na szyi, pobicia. Jagoda właśnie po tym wypadku zabrała matkę do swojego domu we Włodowie. Krótko przypomina, jak Józef C. od tamtego czasu nachodził ją i straszył. Kiedy doszłam do domu, siedział z mamą na podwórku i szeptał jej do uszu, że ją zabije - to już wydarzenia, jakie miały miejsce jakieś dwa dni przed śmiercią Józefa C. - Grzecznie poprosiłam go, żeby odszedł. Nie atakowałam go, nie krzyczałam, nie miałam nic w ręku. Potem zaczęło się robić głośno. On krzyczał i ja też, bo ja też umiem krzyczeć. Po chwili zeskoczył ze schodów, gdzie siedział, i uderzył mnie butelką w głowę. Upadłam. Gdy się ocknęłam, zobaczyłam mojego syna. Stał z takim kołkiem. "Nie" - krzyknęłam wtedy do niego. "Weź lepiej psa" - dodałam. Ten pies dopiero przestraszył "Ciechanka". Ale kiedy wychodził z podwórka Jagody, dalej krzyczał, bluzgał i groził. Policjanci wezwani na interwencję poradzili kobiecie, żeby zgłosiła się z obolałą po uderzeniu głową na pogotowie. Wbrew jej przypuszczeniom nie zabrali ze sobą Józefa. Tego jest pewna, bo widziała go, jak jeszcze przed północą czaił się pod oknami jej domu. Pierwszy piątek miesiąca Jagoda składa zeznania już ponad godzinę. Właściwie przez cały czas mówi tylko ona. Sąd milczy. Tylko co jakiś czas, kiedy kobieta robi dłuższą przerwę, sędzia ponagla ją: - Proszę mówić, słuchamy. - I tak dochodzimy do 1 lipca 2005 roku - stwierdza wreszcie świadek, a wszyscy na sali wiedzą, że to data śmierci Józefa C. - To był pierwszy piątek miesiąca, ale ja bałam się iść wtedy nawet do kościoła. Około godziny 18 zaszłam na podwórko braci W. Tam w trawie spał "Ciechanek" Bałam się, ale nie wycofałam. Nie chciałam, by wiedział, że się go boję. Kiedy wracałam z tego podwórka, powiedział: "O, Jagoda". Ale nie czepiał się, nie wygrażał. Poszłam do domu. Za chwilę ktoś przybiegł do mnie i powiedział, że u W. na podwórku była awantura. Podobno "Ciechnek" miał pretensje do Tomka, że mnie wpuścił na podwórko. Pobiegłam do nich. Tomka nie było. Pojechał na pogotowie, ale na ich podwórku było dużo ludzi. Opowiadali, co się stało. Wróciłam do domu i zadzwoniłam po policję. Powiedziałam, że teraz na pewno do mnie przyjdzie. Policjant poradził, żeby zamknąć drzwi i okna, by w razie czego miał utrudnione wejście. Obdzwoniłam też sąsiadów, że Tomka zranił i teraz lata z nożem po wsi. Jej głos zmienia się, kiedy mówi już o tamtym konkretnym dniu. Słychać oznaki zdenerwowania. Jagoda mówi głośniej, szybciej. - Zaatakował Tomka tylko dlatego, że chłopiec wstawił się za mną i nie pozwolił mnie obrażać - świadek mówi tak, jakby była co najmniej staruszką, a oskarżony Tomasz W. dzieckiem. Tymczasem pani Jagoda jest od niego starsza zaledwie o 14 lat. - Przeprosiłam Tomka, kiedy wrócił z pogotowia. Już miałam wracać do domu, ale usłyszałam jego głos. Stał przy płocie. Wymachiwał nożem. "Bachory wam powyrzynam!" - wrzeszczał. Tomek zaczął krzyczeć. Ludzi było coraz więcej. Wtedy on zaczął się wycofywać. Biegł w kierunku mojego domu. Policzyłam, że wystarczy mu sześć minut, żeby być na miejscu. I wiedziałam, że nie zajrzy tam na herbatę. Dlatego też pobiegłam do domu. Tyle że ja pobiegłam tam okrężną drogą. Już z balkonu na piętrze widziałam sporą gromadę. Gdy usłyszałam, że ktoś krzyczy, że już go złapali, że go mają, znowu wyszłam z domu. Na łące przy tych krzakach, gdzie go bili, było bardzo dużo ludzi. Moja sąsiadka miała imieniny, goście od niej wyszli zobaczyć, co się dzieje. Kilka minut później Jagoda rozmawiała z Tomaszem W. - Dzisiaj możesz spać spokojnie. Dzisiaj nie przyjdzie - uspokajał ją sąsiad. - Nie żyje? - pyta zdziwiona kobieta. - Żyje. - To dzwonić na policję? - To jeszcze nie zadzwoniłaś? To pytanie Tomasza W. pani Jagoda potraktowała niemal jak polecenie i natychmiast zadzwoniła na posterunek. - Człowiek został pobity, potrzebuje pomocy. Przyjedźcie posprzątać - oznajmiła policjantom. - Przyjechali wreszcie - opowiada o policjantach świadek. - Zadowoleni byli, uśmiechnięci. Pytali, co się u nas dzieje. To ludzie im opowiedzieli i pokazali, w których krzakach on leży. Po jakimś czasie przyjechało pogotowie. Zrozumiałam, że został znaleziony i potrzebuje pomocy. Potem przyleciał Kamil, syn Eli K., i powiedział, że on nie żyje... - Proszę mówić - ponagla świadka sędzia, ale nawet nie patrzy w stronę kobiety. - Pomyślałam, że Kamilowi się coś pomieszało. Przejechał się chłopak radiowozem z policjantami i coś mu się pomieszało. Dla mnie to było niewiarygodne... Po jakimś czasie przyjechało kilka radiowozów aresztować chłopców. Tych krzyków i płaczów to ja nie zapomnę. Policjanci uspokajali, że wszystko będzie dobrze. Ale jak zobaczyłam chłopców w kajdankach, to nie bardzo mi to wyglądało na dobrze. Winni pobicia We Włodowie dni odlicza się inaczej niż w dużych miastach. Przynajmniej Jagoda tak odlicza. - Następnego dnia nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Zamiast do kościoła, wszyscy pobiegli na wizję lokalną - można się domyślić ze słów kobiety, że chodzi jej o niedzielę. - To wszystko jest interesujące - stwierdza sędzia Adam Barczak, kiedy świadek kończy swoją opowieść. - Jednak na temat okoliczności całego zajścia powiedziała pani jedno zdanie. Czy coś pani więcej na ten temat wiadomo? - Nie, wysoki sądzie - odpowiada pani Jagoda. - Kto zabił Józefa C.? Wie pani? - Nie wiem. - A jak doszło do pobicia? Kto go pobił? Wie pani? - Nie byłam w tamtym miejscu! - Pytam, czy pani wie, a nie czy pani tam była! - Nie wiem. - Uważa pani, że to dobrze, że ci ludzie są oskarżeni? - pyta nadal sędzia. - Ocena należy do wysokiego sądu - przytomnie zauważa świadek. - Święte słowa - przyznaje sędzia. - Ale czy pani zdaniem były jakieś podstawy do oskarżenia? - Są winni pobicia, bo nie wolno bić innych ludzi. - Czyli pani wie, że pobili? - Mówili mi. - A więc proszę opowiedzieć. - To były plotki, a w sądzie nie mówi się o plotkach. Ta odpowiedź nie satysfakcjonuje sędziego. Zadaje świadkowi jeszcze setki pytań. Jednak pani Jagoda powtarza już tylko to, co wcześniej mówiła. Katarzyna Pastuszko