Był 24-letnim globtroterem, któremu w podróży przez ogarnięty wojną kraj pomagali mudżahedini. Mówiono nań Rahim, czyli Miłosierny. Dziś ten sam Radek Sikorski wysyła na niekończącą się afgańską wojnę naszych rodaków. Nimi nie będą się opiekowali mudżahedini. Do nich mudżahedini będą strzelać. Niewiele wiemy o Afganistanie, zaś od 1987 historia tego kraju wywinęła już kilka kozłów. Niegdysiejsi sojusznicy stali się wrogami, a nieprzyjaciele aliantami. Fakty dowodzą, że nikomu dotąd nie udało się Afgańczyków pokonać i podporządkować. Ani Mongołom, ani Brytyjczykom, ani Rosjanom. Wątpliwe też, czy cokolwiek dobrego przyniesie obecna misja militarna, w której ochotniczo i na swój koszt bierze udział Polska. Wszystko wskazuje, że po klęsce irackiej szykuje się nam następna porażka. Radek Sikorski, dla mudżahedinów Rahim, też pojechał do Afganistanu jako ochotnik, choć niełatwo jest zdefiniować jego ówczesny zawodowy status. Ni to reporter, bo BBC się od niego odcięła, mimo że nosił ich magnetofon, za to "Observer" dał mu zaliczkę w funtach na poczet przyszłych raportów z pól bitewnych, ni bystry wywiadowca zbierający dane o sytuacji na obszarach, dokąd nie docierał nikt ze światowych mediów. Rahim zbierał informacje rolnicze na potrzeby charytatywnej organizacji Afgan Aid, robił zdjęcia, chodził z chińskim kałasznikowem w ręku i w uszytej specjalnie dla niego w londyńskich zakładach RBR Armour kamizelce kuloodpornej. Granicę z Afganistanem przekraczał nielegalnie. Jeździł ciężarówkami i konno. Maszerował niczym legionista. Głodował i cierpiał pragnienie. Ale jak sam pisze, prowadził swą "osobistą wojnę, wydaną w duszy imperium zła". Był jak Lawrance z Arabii. Przeżył niesamowitą przygodę, ocierał się o śmierć, a po powrocie napisał książkę "Prochy świętych. Podróż do Heratu w czas wojny". To dobra lektura dla naszych, też szukających potwierdzenia swej męskości, żołnierzy. "Prochy świętych" czyta się bardzo dobrze. Sikorski jest urodzonym narratorem o dużej kulturze literackiej, piszącym językiem atrakcyjniejszym i bogatszym niż jego utytułowana Pulitzerem małżonka Anna Applebaum. Nawet gdy w dialogach czy odautorskich komentarzach "Prochów..." czuje się młodzieńczą tromtadrację czy zbędną romantyczną zawadiackość, to emocja i wewnętrzny puls relacji nie pozwala oderwać się od lektury. Natomiast fragmenty, w których autor peroruje na akademickie tematy, można sobie darować. To ułatwi naszym żołnierzom zawodowym przygodę intelektualną, nim zaczną okopywać się na głęboko wysuniętych górskich rubieżach. Książka jest relacją z niebezpiecznej wędrówki z Peszawaru w zachodnim Pakistanie do Heratu, starożytnego miasta afgańskiego leżącego na zachodzie kraju, tuż przy granicy z Iranem. Sikorski pragnął, jak pisze, poznać dzieje tego niedostępnego w tym czasie legendarnego miasta, będącego historyczną "Bramą do Indii". Rahima, podróżującego z fałszywym paszportem i pod fałszywym nazwiskiem (to jedyny znany nam reporter pracujący w ten sposób), prowadzili przez terytorium Afganistanu miejscowi islamiści. Po tygodniach spędzonych wspólnie uznali go - co napełniło go szczęściem - za dobrego mudżahedina. Na niebie latały wtedy radzieckie śmigłowce, a z bombowców z czerwoną gwiazdą sypały się radzieckie bomby.