Trzeba wybrać się do specjalisty, ale to też kosztuje. Poza tym - nasz stan nie jest przecież aż tak bardzo poważny, by szukać pomocy u fachowca w białym fartuchu albo łykać jakieś podejrzane pigułki. Wcześniej czy później przelotna listopadowa depresja minie, przyjdą święta, zza chmur wyjrzy zimowe słońce, zrobi się biało i wszystko wróci do normy. Musimy tylko przeczekać kilka najgorszych tygodni. Gdyby tak jeszcze ktoś wyciągnął pomocną dłoń! Niestety, nasz najlepszy przyjaciel nie ma zupełnie czasu, sąsiad nie budzi zaufania, koledzy z pracy... No cóż, wiadomo. Jak nie zaszkodzą, to nie pomogą. Na szczęście - są jeszcze książki Dla czytających nastały naprawdę dobre czasy. Kiedyś udawało się co najwyżej zdobyć sprzedawany pod ladą poradnik napisany przez doświadczoną gospodynię domową. Autorka informowała nas rzetelnie, jak wywabiać plamy, jak przyszywać guziki i czyścić dywany, a nawet jak zawiązać ukochanemu mężczyźnie krawat. Czasem taka uniwersalna mistrzyni robót i robótek domowych zajmowała się konserwacją posadzek, woskowaniem parkietów i uszczelnianiem okien na zimę. Na dolegliwości związane z jesienną melancholią prawdziwa gospodyni domowa nie miała jednak czasu. Zajęta robieniem konfitur, kiszeniem ogórków i opracowywaniem świątecznego budżetu, nie dostrzegała szarości i pluchy za oknami. Udzielając całego mnóstwa dobrych rad, nie uczyła, jak być szczęśliwym w tym niespokojnym i nerwowym świecie. Chyba nawet nie podejrzewała, że gdzieś daleko stąd, w innych krajach, a zwłaszcza za oceanem, wybitni specjaliści opracowują bardzo fachowe, choć przystępnie napisane poradniki, do których warto sięgnąć w rozmaitych okolicznościach. Nie wiedziała, że gdy się bardzo postaramy, w ciągu weekendu możemy nie tylko nauczyć się podstaw jazdy konnej i podstaw języka angielskiego, ale także poprawić zarówno swoją sylwetkę, jak i samopoczucie. W ciągu weekendu - pod warunkiem, że nie będziemy wylegiwać się do południa, a reszty wolnego czasu nie spędzimy przed telewizorem. Wszystko to trochę - teoretyczne, ale kupienie odpowiedniej książki to już krok do sukcesu. Sami przyznacie, że łatwiej zrujnować się na pozycję omawiającą skuteczną dietę niż zrezygnować z ukochanych smakołyków. Lektura wprawdzie nie powoduje jeszcze utraty zbędnych kilogramów, lecz poprawia nastrój, co w końcu też ma swoją zaletę. A w dodatku - przybliża nas do podjęcia stanowczej decyzji (od jutra koniec z wafelkami, delicjami i ptasim mleczkiem, dziś natomiast...). Listonosz a... labirynt klasyków Dzięki praktycznym poradnikom dochodzimy do wniosku, że wszystko możemy w życiu osiągnąć, wszystkiego się nauczyć, wiele zmienić. Oferta jest naprawdę bogata - od kursu malowania ścian i obrazów, układania bukietów i tresury jamników, pisania podań i wierszy, aż po kurs samoobrony. Jeśli nie potrafimy sami uporać się z uciążliwym problemem, warto sięgnąć po książkę, która jest subtelnym, miłym i niekłopotliwym doradcą, w dodatku bardziej dyskretnym niż najlepsza przyjaciółka. Choć nie dręczą mnie jeszcze jesienne zmory, w moje życie wkrada się od dawna bałagan. Mieszkam pośród książek, a ich nieubłagana ekspansja powoduje, że z drżeniem oczekuję na dzwonek do drzwi. Pana listonosza przyjmuję wprawdzie na progu, lecz miły gość, który niezapowiedzianymi odwiedzinami chciał sprawić mi niespodziankę, wprawia mnie w popłoch. Trzeba naprędce budować ścieżki w książkowym ogrodzie, by dostać się do najbliższego krzesła, na którym leży najwyżej piętnaście tomów, później przebyć labirynt klasyków, a dalej jest kuchnia i czajnik do herbaty. Jestem chyba źle zorganizowany, bo czajnik wprawdzie jest, ale herbaty nie ma. Może gość zadowoliłby się starochińskim dziełem o parzeniu herbaty? Właśnie mam pod ręką gustowny tomik. Gość patrzy krzywo i już widzę, że wspaniałomyślna propozycja nie zostanie przyjęta. Czuję, że wyjdę na gbura, jeśli paczka Assam się nie znajdzie. Nazajutrz postanawiam zmienić swoje życie. Miłe dziewczę w księgarni bez trudu znajduje potrzebny tom "Jak być dobrze zorganizowanym", wyjmuje jeszcze broszurkę "Jak pracować w domu", zachowując porządek i kolorową książeczkę "Wielkie sprzątanie w ciągu weekendu". Biorę wszystko i już czuję się znacznie lepiej. Powraca optymizm i wiara we własne możliwości. Już wiem, że dzięki uważnej lekturze moje problemy wkrótce zostaną rozwiązane. Czytam więc sobie, że powinienem kupić na początek sto albo sto pięćdziesiąt stalowych kontenerów i każdy z nich odpowiednio oznakować. Autorka tłumaczy dalej, że wiele niepotrzebnych rzeczy oddać mogę jednemu z towarzystw dobroczynnych lub też wynieść do garażu. Na to mnie chyba nie stać, a garażu oczywiście nie mam. Jednak autorka, z całą pewnością Amerykanka, wskazuje mi jeszcze inne rozwiązanie: wynajęcie pokoju hotelowego, w którym mogę pomieścić część swojego dobytku. Dowiaduję się również, że pewna rodzina z Ohio tak zagraciła swoje mieszkanie, że sama musiała wyprowadzić się do hotelu, nie mogąc dostać się do własnej sypialni. Pobyt w hotelu, twierdzi autorka, jest niesłychanie wygodny, a przy tym znacznie mniej kosztowny niż sobie to wyobrażamy. Wiele czynności wykonuje za nas służba hotelowa, możemy zamówić śniadanie do łóżka, a poza tym nie przeraża nas już nieporządek, w pokojach gościnnych absolutnie dozwolony. Rozwiązanie wydaje się znakomite, lecz by wprowadzić je w życie, musiałbym dysponować jeszcze co najmniej jednym praktycznym poradnikiem. Na przykład: Jak bez ryzyka pozbawić bank nadmiaru gotówki lub Jak wytwarzać niemal prawdziwe banknoty w domowych warunkach? Obawiam się, niestety, że w żadnej księgarni nie znajdę podobnej pozycji. Jeśli nawet kiedyś były - to ich nakład został dawno wyczerpany... Nie skłania mnie to wcale do rozpaczy, bo podczas próby uporządkowania mieszkania znalazłem niewidziany od lat tomik. Powieść mojego dzieciństwa, której tytułu nie zdradzę. Napisana przez czeskiego autora, kompletnie zapomnianego, dostarczała mi zawsze wielkiej uciechy. Siadam więc na górze książek i pogrążam się w lekturze. Potem zaczynam buszować pośród innych woluminów, wydobywając raz po raz jakiś rarytas, kartkując, wertując, przypominając sobie najbardziej smakowite fragmenty. Kosmos w bibliotece Może trochę przesadzam, może ponosi mnie wyobraźnia i świadomie pomnażam liczbę książek? Myślę jednak, że każdy z nas musi znaleźć własną powieść albo tom wierszy, które pomagają żyć. Znaleźć - przebijając się przez cały kosmos biblioteczny. Czytając, odrzucając, wybierając, próbując wciąż od nowa. Taka książka wcale nie musi być dziełem wybitnym. Przecież kiedy życie nas dobija, a każdy następny dzień nie przynosi pociechy, mało dbamy o doskonałość pisarskiego warsztatu. Szukamy duchowego wsparcia, a nie artystycznego kunsztu. Czasem ujawniając nasz wybór, zaskakujemy otoczenie. Pamiętam, że zdumiało mnie bardzo wyznanie Zbigniewa Herberta, dla którego powieścią na złe dni był "Klub Pickwicka" Dickensa. Któryś z moich przyjaciół czytał w takich wypadkach historię Aleksandrii - magicznego miasta, do którego zawsze chciał pojechać, lecz jak dotąd się nie wybrał. Moja znajoma sprzed lat sięgała do Kubusia Puchatka. Mnie pomagała zawsze lektura "Syzyfowych prac", "Mistrza i Małgorzaty" albo Tonia Krögera. Gdy kryzys był naprawdę głęboki, wydobywałem z ukrycia opasły tom "Gry szklanych paciorków" Hessego i wędrowałem do dalekiej Kastalii, by przekonać się raz jeszcze, że nie warto zawracać sobie głowy szaleństwami dzisiejszego świata, skoro istnieje muzyka Bacha i pisma chińskich mędrców. A dlaczego Żeromski, nie mam pojęcia. Zapewne nie jest to najlepiej napisana polska powieść. W dodatku - lektura szkolna zamknięta w edukacyjnym schemacie. Powieść o rusyfikacji? Hm... Pewnie tak. Powieść o patriotycznych postawach młodzieży? Nie przeczę. Ale nade wszystko - powieść o fenomenie, jakim w życiu każdego z nas jest szkoła. Czasem wspominana z łezką w oku, innym razem odbierana jako koszmar, szkoła pozostaje jednym z najważniejszych doświadczeń współczesnego człowieka. Jak pierwsza przyjaźń i pierwsza miłość, też przeżywane zwykle w szkole. Jest w "Syzyfowych pracach" jakaś czystość i jakaś szczerość - wcale nie naiwna i wcale nie sentymentalna. Jest również zapis losów niemal każdego z nas - do chwili, gdy rozchodzą się na dobre nasze drogi. Bułhakowa kochają prawie wszyscy, ale każdy czyta go trochę inaczej. Jego powieść pisana była w czasach Wielkiego Terroru, bez szans na druk za życia autora, którego skazano na milczenie wówczas, gdy innych skazywano na śmierć. A przecież nikt nie przekonał mnie dotychczas, że Mistrz i Małgorzata to książka ponura. Nigdy też nie zadawałem sobie dręczącego niektórych interpretatorów pytania, czy Stalinem jest w powieści Woland czy raczej Mateusz Lewita? Nie wierzyłem, by Bułhakow miał zamiar napisać powieść kryptopolityczną. W jego powieści wolałem dostrzegać imponujące zwycięstwo wyobraźni, której nie potrafiła zniszczyć totalitarna władza. Owej niesamowitej fantazji towarzyszy niezawodny humor, czasem farsowy jak w "Szkarłatnej wyspie" czy "Fatalnych jajach", innym razem niezwykle wyrafinowany. Bułhakow nie zapomina, że oprócz koszmaru polityki istnieje kosmos - wieczny, nieprzenikniony, obdarzony Tajemnicą, której warto zaufać i z którą warto się zmierzyć. Mistrz i Małgorzata jest również pochwałą prawdziwej sztuki, wyznaniem wiary w nieśmiertelność arcydzieła. Kiedy czytamy, że rękopisy nie płoną, to wchodzimy już do nieskończonej i wiecznej Biblioteki, którą w tej samej mniej więcej epoce, choć na innym kontynencie wymyślił Jorge Luis Borges, pisarz najbardziej chyba przywiązany do książek, nie tylko własnych, ale i cudzych. Mann jako bohater? No i Mann. Nie istnieje fotografia, na której widzielibyśmy autora "Czarodziejskiej góry" w stanie bliskim załamania nerwowego. Zawsze porządnie uczesany i ogolony, zdaje się przypominać kompetentnego urzędnika jednej z owych instytucji działających z niemiecką perfekcją. Ci, którzy mieli okazję poznać Manna - choćby podczas wizyty w Polsce - nie kryli rozczarowania. Nie przypominał wieszcza ani artysty, raczej już buchaltera... Moim zdaniem Mann prezentuje nam niezmąconą równowagę ducha. Dopiero wydane stosunkowo niedawno "Dzienniki" pokazały pisarza w innym świetle, uświadamiając czytelnikowi, jak wiele trudu kosztować musiało zachowanie zewnętrznego spokoju. Z pozoru szczęśliwy mieszkaniec olimpu i wybraniec bogów, był - jak niemal każdy artysta - istotą neurotyczną, nękaną najrozmaitszymi lękami, kompleksami, obsesjami. Teraz inaczej możemy już czytać smutną historię Tonia Krögera, w której jest tyle melancholii i tak mało buntu. I chyba jeszcze lepiej pojmujemy sens cichej śmierci małego Hanno Buddenbrooka, który nigdy nie został artystą, choć już w dzieciństwie oczarowała go sztuka. Dlaczego smutne książki Tomasza Manna niosą pociechę? Nie wiem, może dlatego, że ustanawiają jakiś zagadkowy dystans wobec nieszczęścia? Zresztą to nieważne. Liczy się fakt, że po lekturze jakoś łatwiej godzimy się ze światem. Warto mieć w swoich zbiorach przynajmniej jedno takie dzieło - książkę, która pomaga żyć. Jan Tomkowski * Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.