- Ze strony Ziemkiewicza chodziło wyłącznie o pretekst do uderzenia w tzw. obóz liberalno - demokratyczny. Miałem wrażenie, że to jest polemika zastępcza. Że nie chodzi o trudną tajemnicę polskiej historii, którą chcemy zrozumieć - ale o szarpanie rzekomych "obrońców" generała, do których zresztą nie należę. Rozmowa ze Stefanem Chwinem, pisarzem - Niełatwo jest zastać pana w Gdańsku. - Byliśmy właśnie z żoną, Krystyną, na Festiwalu Sztuki Polskiej w Greiswaldzie. Zaraz potem mieliśmy spotkanie w Instytucie Polskim w Berlinie, na temat moich książek, które wyszły w Niemczech, "Hanemann", "Esther", "Złoty Pelikan" i moje wykłady, które miałem na Uniwersytecie Drezdeńskim, zatytułowane "Miejsca pamięci". - O co pytali pana berlińscy czytelnicy? - Rozmowy były - jak zwykle w Niemczech - rozmaite. Bardzo ucieszył mnie moderator spotkania berlińskiego, bo już na samym początku od razu powiedział: "Nie będziemy rozmawiać o polsko-niemieckim pojednaniu i małych ojczyznach". Po prostu odetchnąłem z ulgą, bo mam już powyżej uszu, gdy ktoś mnie wpycha w sprawy polsko-niemieckie i literaturę małych ojczyzn. Pytania więc dotyczyły książek i spraw, które ludzi dzisiaj interesują: politycznych, filozoficznych, religijnych, relacji między protestantyzmem a katolicyzmem, natury kobiet, konfliktów płci itp. W Niemczech są zresztą nie tyle spotkania autorskie, ile tak zwane "lesungi", to znaczy "czytania". Zaprasza się pisarza po to, żeby czytał swoje książki. Potem można rozmawiać, niekoniecznie zresztą o samej twórczości. Wiele razy zapraszano mnie do Niemiec po to, żebym czytał swoje teksty w oryginale. - Bez tłumaczenia? - Moderator najpierw dokładnie opowiada, o czym jest mowa we fragmencie, który będzie czytany. A słuchacze mają wrażenie, że rozumieją tekst, bo słyszą nazwiska, nazwy miejscowości, które znają. Polacy raczej nie są zdolni do słuchania długich tekstów. - Z czego to wynika? - Myślę, że z zasadniczej różnicy kultur. Niemiecka w dużym stopniu opiera się na protestantyzmie, w którym zawsze odgrywało ważną rolę samodzielne czytanie Biblii, czego Kościół katolicki raczej nie zaleca. Już w XVI wieku w domach protestanckich ukształtowała się tradycja zbiorowego czytania Biblii - przed posiłkami, po posiłkach, wieczorem. I może dlatego tam jest zupełnie inny stosunek do tekstu. Ludzie opanowali sztukę długiego, uważnego słuchania. Tymczasem w Polsce Biblia jest jedną z najmniej znanych książek. Mało kto wie, co w niej jest. A prawie wszyscy - katolicy. - Miał pan niedawno także spotkania z czytelnikami w Krakowie. - Odbywały się w nowej formule. Od jakiegoś czasu pod patronatem Instytutu Książki w Krakowie powstają w różnych miastach Dyskusyjne Kluby Książki. Skupieni w nich ludzie sami zapraszają pisarzy, na których mają ochotę. Jak mnie dawniej zapraszały biblioteki - nie wiedziałem, czy ktoś przyjdzie, czy coś przeczytano, czy ci ludzie cokolwiek będą o mnie wiedzieć. - A teraz czytelnicy byli przygotowani? - Przeczytali jedną, dwie, trzy moje książki i zadawali pytania na temat. Wtedy mamy płaszczyznę porozumienia. Jak zwykle w Polsce i tym razem wypytywano mnie o prywatne sprawy, bo ludzi ciekawi życie pisarza. W jakich okolicznościach powstała książka, co było powodem jej napisania, o czym traktuje i jaki ma związek z życiem mojej rodziny. W klubach książki są w większości kobiety koło czterdziestki, młodzi ludzie raczej nie biorą w tym udziału. - Przed uroczystościami 25. rocznicy przyznania Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie udzielił pan kilku wywiadów. - W "Tygodniku Powszechnym" ukazał się mój duży esej na temat Wałęsy. Pozytywnie oceniam wkład Wałęsy w to, co się stało w latach 80. Nikt nie potrafiłby tak poprowadzić "Solidarności" i sprawić, że 10 milionów ludzi do niej dołączyło. Miał autentyczny talent przywódcy, taki magnes polityczno - patriotyczny. Umiał przyciągać tłumy. Ale kariera Wałęsy jest także wielką klęską polskiej inteligencji. - To znaczy... - Elity inteligencji polskiej, które w dużym stopniu stworzyły opozycję antykomunistyczną, nie były w stanie w decydującym momencie historycznym wyłonić przywódcy, który zostałby przyjęty przez cały naród. A w Czechach to się udało. Pisarz i intelektualista Vaclav Havel został prezydentem wolnych, niepodległych Czech. W Polsce wszedł na to miejsce ktoś inny. - Jakie ma pan refleksje z gdańskich obchodów rocznicowych? - Uczestniczyłem w nich osobiście. Przyjechało wielu ważnych ludzi, "Solidarność" odniosła światowy sukces. - A co się panu nie podobało? - Na sali nie było robotników, kolegów Wałęsy ze stoczni. W fotelach zasiadały wyłącznie elity władzy politycznej - dawnej, obecnej, czy przyszłej, elity kościelne. Nie przybyli ci, z którymi Wałęsa robił w sierpniu "Solidarność", działał w stanie wojennym. - Wróćmy do pana głośnej polemiki z Rafałem Ziemkiewiczem na temat stanu wojennego. - Ja napisałem poważny esej o udziale żołnierzy zasadniczej służby wojskowej we wprowadzeniu stanu wojennego, to znaczy postawiłem pytanie: "Kto naprawdę wprowadził stan wojenny w Polsce?". Ze strony Ziemkiewicza chodziło wyłącznie o pretekst do uderzenia w tzw. obóz liberalno - demokratyczny skupiony wokół "Gazety Wyborczej", z którym mają na pieńku odłamy dawnej opozycji oraz nowi antykomuniści narodowo-konserwatywni, środowisko: "Rzeczpospolitej", "Gazety Polskiej" , "Tygodnika Solidarność". Miałem wrażenie, że to jest polemika zastępcza. Że nie chodzi o trudną tajemnicę polskiej historii, którą chcemy zrozumieć - ale o szarpanie rzekomych "obrońców" generała, do których zresztą nie należę. - Pisarze dziś nie tworzą we wspólnych nurtach, trendach? - Jeśli porównywać Olgę Tokarczuk i Jerzego Pilcha, albo Manuelę Gretkowską i Pawła Huelle, to stycznych punktów ich pisarstwa jest raczej niewiele. Nie widzę żadnego dominującego, stadnego ruchu. Każdy idzie swoją drogą. - Jak postrzega pan swoje miejsce, rolę, jako pisarza? Czy tworząc myśli pan o odbiorcy? - Oczywiście, że nie piszę do ściany, tylko do ludzi. Ale obecność wyobrażonego czytelnika to dość skomplikowana sprawa. Lubię się trochę kłócić z moimi czytelnikami o ważne sprawy i robię to ze szczególną przyjemnością w "Dzienniku dla dorosłych", który właśnie ukazał się w księgarniach. Mam własne spojrzenie na rzeczywistość polską. - Chce pan przełamać w ludziach stereotypy? - Żyję wśród ludzi i też podlegam ciśnieniu stereotypów. Więc kłócąc się z innymi, prowadzę też spór z mitami, które są bliskie także mnie samemu. Różne orientacje, nie tylko polityczne, budują dzisiaj obrazy przeszłości polskiej, tego cośmy zrobili i czego nie mogliśmy zrobić, wypowiadają się na temat miejsca Polski w świecie, roli Polaków, możliwości naszego działania, itp. Część z tych wyobrażeń wydaje mi się niebezpieczna, ponieważ są to wyobrażenia dość fałszywe i czasem ocierają się o narodową megalomanię. - W książkach znajdują odbicie pana obawy? - W "Dzienniku dla dorosłych" przywołuję swoją pamięć przeciwko schematom. Piszę o tym, co osobiście widziałem i słyszałem. Spieram się też z pisarzami polskimi, którzy, w moim przekonaniu, przyjmowali stanowiska, mogące budzić wątpliwości. Wchodzę w spór ze Zbigniewem Herbertem, Gombrowiczem, trochę - z Miłoszem, polemizuję z ich sposobami myślenia. Chcę wypracować własny punkt widzenia, wydobyć się z uproszczeń, które siedzą w naszych głowach. - Nad czym pan obecnie pracuje? - Niechętnie mówię o swoich planach. - Z jakimi nadziejami wchodzi pan w Nowy Rok? - Z nadzieją, że pieniądze, które trzymamy w bankach, w roku przyszłym nie rozwieją się jak dym. Katarzyna Korczak