Zarażony mężczyzna jest pracownikiem Stoczni Remontowej w Gdańsku, pracuje z obcokrajowcami i obawiał się, że może od nich zaraził się jakimś wirusem. W placówce w Rumi - gdzie się początkowo zgłosił - stwierdzono, że musi zgłosić się do szpitala w Wejherowie. Mężczyzna pojechał tam miejskim autobusem. Na miejscu zwrócono mu uwagę, że nie ma skierowania i kazano kilka godzin czekać. Dopiero, gdy stracił przytomność, znalazło się dla niego łóżko, wykonano też badania. Okazało się, że na skutek działania wirusa ma uszkodzoną wątrobę, nerki i śledzionę. Gdy następnego dnia gorączka nie ustępowała, lekarz wręczył pacjentowi wypis i skierował do centrum chorób zakaźnych w Gdańsku Wrzeszczu. Podróż - po raz kolejny - miała odbyć się autobusem. Gdy mężczyzna przyznał, że źle się czuje i nie da rady sam się tam przenieść, wezwano policję. Został przeniesiony na korytarz. Dopiero po kilku godzinach pogotowie przewiozło pacjenta do gdańskiego szpitala. Przebywa w izolatce, bez możliwości kontaktu z innymi osobami. Dyrektor placówki w Wejherowie - jak relacjonuje TVN24 - przyznał, że "nie rozumie pretensji pacjenta", bo "opiekowano się nim należycie". AD