Nawet, gdyby przez cały spektakl ktoś miał zamknięte oczy i tylko słuchał opery, to i tak wychodząc może się poczuć muzycznie dopieszczonym i zaspokojonym. Ale przecież poza muzyką na sukces tej inscenizacji składa się jeszcze zarówno reżyseria, jak i choreografia i scenografia. "Salome" wystawiona w Operze Bałtyckiej w Gdańsku jest wypadkową złożonej treści oraz ogromnego potencjału emocjonalnego zawartego w utworze Richarda Straussa. Prowadzący orkiestrę - José Maria Florencio potrafił wydobyć zarówno dramaturgię jak i drobiazgi zapisane w partyturze. Równie prawdziwie pod jego kierownictwem orkiestra zagrała szept, wiatr czy kulminacyjne sekwencje opery. Katarzyna Hołysz rozkwita wokalnie i aktorsko. Jej gra jest oszczędna i powściągliwa. Całą moc postaci zawarła w śpiewie. Tworzy dobrze rozumiejący się i zgrany duet z Franciszką Kierc (ciało Salome). Obok niej na scenie znaleźli się tak doświadczeni śpiewacy jak: Anna Lubańska (Herodiada), Paweł Wunder (Herod) czy John Marcus Bindel (Jochanaan). Jak zwykle nie zawiódł Paweł Skałuba (Narraboth), ale co ważne w tej premierze, nawet najdrobniejsze wejścia artystów były zawsze na wysokim poziomie. Ten spektakl to idealny przykład, ze teatr to efekt pracy zespołowej a sukces osiąga się wspólną ciężką pracą i jest zależny od wszystkich. Izadora Weiss w swej choreografii powierzyła trudne zadanie Michałowi Łabusiowi (ciało Jochanaana). Musiał towarzyszyć swojemu muzycznemu pierwowzorowi pozostając prawie w bezruchu. Drżenie mięśni, spojrzenie to prawie wszystko co mógł zaoferować. Tymczasem Franciszka Kierc dostała swoje pięć a raczej dziesięć minut intensywnego, wyczerpującego tańca. Zatańczyła świetnie technicznie. Taniec jednak powstaje w głowie i pozostaje pytanie czy kiedykolwiek będzie umiała myśleć i być zdeterminowana jak Salome, gdy wie, że sięga praktycznie po niemożliwe... Koncepcja Marka Weissa polegająca na wyprowadzeniu orkiestry na scenę i zdublowaniu postaci - Salome i Jochanaan - przysłużyła się dziełu i stworzyła kameralną atmosferę. Z jednej strony posadzenie filharmoników naprzeciw publiczności jest czymś zbyt realnym, wręcz pogwałceniem magii teatru. Z drugiej ogranicza przestrzeń odtwórcom, i mimochodem przechodzimy z wymiaru makro na mikro. A tu nie trzeba na siłę zabijać ruchem frazy muzyczne. Za to liczy się każdy najmniejszy gest i grymas twarzy. Poprzez wykorzystanie tancerzy w spektaklu twórca nie tylko wystrzega się przed groteską i śmiesznością śpiewaczki, ale i daje możliwość różnorakiej interpretacji. Zaś umieszczenie Żydów i Nazarejczyków pomiędzy członkami orkiestry nadała podczas ich śpiewu naturalny efekt odbicia i stworzyła wrażenie tłumu. Hanna Szymczak w swojej scenografii idealnie wspiera koncepcje reżysera i choreografa, ale i zwyczajowo nie nadweręża skromnego budżetu teatralnej realizacji. BB