Najnowszy spektakl teatru to zarówno powrót do dadaizmu, jako naczelnej idei organizującej spektakl, jak i przejaw kryzysu, który najwyraźniej przechodzi obecna od 15 lat na polskiej scenie teatralnej grupa. Trudno nie czytać "Faktoru T" inaczej niż jako sceniczny zapis twórczego wyczerpania. Pierwsza część przedstawienia mówi właściwie wyłącznie o tym. Cała akcja rozgrywa się między próbą kreacyjnego wejścia w rolę, a niemożnością podtrzymania teatralnej iluzji. Patrzymy raczej za kulisy teatru, niż na scenę - zatańczone duety obnażają prywatne animozje, próby uczynienia ruchu pięknym kończą się rezygnacją. Zamiast zespołu widzimy grupę rozczarowanych ludzi, próbujących wykrzesać z siebie choć odrobinę twórczej namiętności. Zamykający pierwszą część wspólny taniec rodzi się z bólu i jest zdecydowanie najbardziej poruszającym momentem spektaklu. W kolejnej części atmosfera zmienia się radykalnie. Aktorzy zrzucają kostiumy, a my przenosimy się w zwariowane lata 20. ubiegłego wieku. Potrzeba powrotu do źródeł wydaje się oczywista, szkoda jednak, że artyści nie poprzestali na radosnej konstatacji pozbawionych sensu scenek. Zamiast hołdu złożonemu dadaizmowi, który w naturalny sposób dopełniałby autobiograficzną część pierwszą, otrzymaliśmy mało ciekawy (i zdecydowanie za długi) obrazek współczesności ubranej w przyciasny kostium dada. I o ile znakomicie uwypuklił on tak absurdalny element naszego życia, jak potrzeba zdrowego, ekologicznego życia, to już wplecenie do niego feminizmu oraz krytyki współczesnej duchowości wydaje się zabiegiem zarówno niewiarygodnym, jak i po prostu niepotrzebnym. Nie ulega wątpliwości, że Teatr Dada von Bzdülöw zamknął pewien etap swojej kariery. W którą stroną skieruje się teraz, okaże się zapewne przy okazji kolejnej premiery, na którą czekam z niecierpliwością. Autor: Justyna Świerczyńska