Nie da się ukryć, że gwiazdy, które do nas zawitały w te wakacje nie były pierwszej świeżości. Jednak dopiero koncert Jethro Tull pokazał, że stare może być jare, i jeszcze dawać czadu. Już na wejściu widać było masy ludzi w "branżowych" koszulkach, co mogło świadczyć tylko o tym, że wiedzą po co przyszli, a nie dlatego, że bilet otrzymali od szefa czy wygrali w konkursie. Gorące dyskusje przy piwie o tym, która płyta JT jest najlepsza, a który skład zespołu był najciekawszy, umilały czas przed koncertem. Sam Ian Andreson, mimo że parę dni wcześniej skończył 60 lat, swoją żywiołością mógłby zawstydzić niejednego młodego muzyka. Zwinny jak kot. Gdyby nogi zakończone miał raciczkami, a twarz zakrywała długa broda, można by ulec wrażeniu, że na flecie gra najprawdziwszy faun, rodem z greckich mitów. Bardzo rzadko się zdarza, żeby publika nagradzała artystów przed, w trakcie i po zakończeniu każdego utworu. Trudno w to uwierzyć, jednak Brytyjczycy po każdej piosence zbierali aplauz, jakby koncert miałby się już skończyć. Na szczęście prawdziwy finał miał miejsce po półtorej godziny. Pomiędzy kolejnymi utworami Ian dawał się poznać jako świetny konfenansjer opowiadając anegdoty na temat śpiewanych piosenek, a muzyczni melomani mogli poszerzyć swoją wiedzę na temat nowego gatunku muzycznego - porn jazz ("listen it, stream it, don't download it"). Repertuar z pewnością nie zawiódł fanów. Nie zabrakło żadnego z najsławniejszych utworów grupy. Był "Aqualung", można było usłyszeć "Thick as a brick" czy "Living in the Past". Pomimo, że lato jeszcze trwa, można przypuszczać, że był to najlepszy koncert tego sezonu. Łukasz Unterschuetz