To nie bezdomni, mają swoje rodziny i domy. Trudna sytuacja materialna zmusiła ich do chodzenia po wysypisku. Nie chcą pokazać twarzy i podać nazwisk. Letnie południe. Skwar panujący na wysokiej na kilka metrów hałdzie łagodzi wiatr niosący reklamówki i odór śmietniska. Smród rozkładającego się jedzenia przyciąga głodne mewy. Oprócz ptaków są jeszcze ludzie. Codziennie kilkanaście pochylonych sylwetek przeczesuje śmietnisko. Metr po metrze. Nie ma czasu na rozmowy - Czy dużo wyciągamy za dzień? Weźmie pan worek, pozbiera cały dzień, to zobaczy ile można wyciągnąć - odpowiada kobieta, jedna ze zbierających. - Jak będę z panem rozmawiała, to na pewno nic nie zarobię. Kobieta nawet na chwilę nie przerywa "wybierania". Starannie przebiera kolejne kupki ze śmieciami. - A pan dużo zbierze jednego dnia? - pytam kolejną osobą. - Da się z tego wyżyć? Wystarcza na chleb? - Starcza na papierosy i chleb. Na nic więcej. Nie chcę rozmawiać. Nie mam czasu. I żadnych zdjęć twarzy. Dalej mężczyzna, zbiera razem z żoną. Chodzą po śmietnisku z nieodłącznym atrybutem zbieracza, metalową haczką. Ona przyjeżdża na wysypisko od kilku lat, on od tygodnia. - Zbieramy głównie puszki aluminiowe, bo nic innego się nie opłaca. Czasami trafi się kawałek złomu. Ale co to za pieniądze. Dziennie jak uzbieram jeden worek puszek to dużo. Przelicznik prosty. Do worka wchodzi ok. 10 kg. Za 1 kg płacą od 1,60 zł do 2 zł. Razem z żoną za cały dzień chodzenia mamy ok. 40 zł. Pytam czy warto, czy to ostateczność? - A co z głodu mam umrzeć? Ja mam kuroniówkę 500 zł, żona jest bez grosza. Pieniędzy nie wystarcza nam nawet na opłacenie mieszkania. Takie przyszły czasy, że człowiek musi po śmieciach grzebać, żeby przeżyć. Zbieracze niechętnie opowiadają o zarobku. Ile rzeczywiście zarabiają? Takie czasy, ludzie jak bydło Grupa na wysypisku to głównie ludzie z Linowca. Kiedy upadł PGR i kilka zakładów w Starogardzie, wieś podzieliła los tysiąca podobnych miejscowości w całej Polsce. Dlaczego mieszkańcy wybierają wysypisko? Czy to jedyny sposób na zdobycie "grosza" w okolicy? - Przychodziłem tutaj już jako mały chłopak - mówi jeden z mężczyzn. - Taka była sytuacja. - A co do prywaciarza mam iść? - pyta ten co przychodzi od tygodnia. - Ile da zarobić? 500, 600 zł miesięcznie? A jak okaże się świnia, to nic nie zapłaci, bo kto mu co zrobi. Wróciłem z Polski od jednego rolnika. Pracowałem, a właściwie tyrałem na traktorze od 6 do 23 codziennie i dostałem 300 zł za tydzień. Człowiek czuje się gorzej jak bydło po takiej harówie. - Czy nie lepiej u prywaciarza niż na wysypisku z mewami? - pytam. - Tutaj przynajmniej nikt nie pogania, nie traktuje jak parobka. Kiedyś tego nie było. Jeździłem na wysypisku spychaczem. Nikt tu nie zbierał. A teraz? Nie ma żadnej pomocy od władz. Sami powinni tutaj przyjść i zbierać za nas. Większość ze zbieraczy podejmuje prace, ale tylko dorywcze, zazwyczaj na czarno. Boją się, że pracodawca puści ich z niczym. - Pracowałem u jednego miesiąc. Wszystko było pięknie ładnie dopóki nie przyszło do zapłaty. Przyjeżdżamy z żoną, bo nie mamy wyjścia. Tylko bez zdjęć. Rodzina nic nie wie. Kasa była, ale z fałszywkami Z rzeczy znalezionych zdążyliśmy już umeblować mieszkanie - opowiada kobieta, żona tego co pracował i wypłaty nie dostał. - Ostatnio ktoś wystawił sypialnię w bardzo dobrym stanie. Brakowało chyba jednej sprężyny. Wcześniej trafiły się firany, wykładzina, ludzie kupują nowe rzeczy, a stare wyrzucają na śmietnik. Stać ich to kupują. Mnie nie stać. Dlatego tutaj jestem. - Ostatnio dostałem od jednego telefon - opowiada mąż. - Jest tu taki jeden co ma szczęście do komórek. Czasami to dwie dziennie potrafi znaleźć. Moja była trochę zamoknięta. Podsuszyłem, potem dwa dni przy niej posiedziałem i działa. I nawet dobrze wygląda. Na wysypisku można znaleźć wszystko. Tak przynajmniej głosi plotka. Zbieracze opowiadają o swoich "łupach" niechętnie. Bardziej wylewny jest mężczyzna z obsługi. - Podobno ostatnio znaleźli kasę fiskalną z całkiem niezłą zawartością - opowiada Michał Narloch obsługujący wysypisko. - Ale to wiem tylko od pracowników. Poza tym trafi się czasami jakaś biżuteria, np. łańcuszki. Za to już można dostać całkiem niezłą kasę. Na wysypisku lądują dokumenty. Jeszcze nie tak dawno znaleźliśmy dowód, karty kredytowe pewnej kobiety. Okazało się, że leżały w śmiechach ponad rok. Największym wrogiem zbieraczy są "śmieciarze" z miasta. To oni, penetrując kubły, wyczyszczają je z tego co cenniejsze. Śmieci trafiają "oczyszczone" z aluminium, ale także z cenniejszych przedmiotów. - Kiedyś przyjeżdżała ciężarówka cała wyładowana ciuchami - mówi ten od zegarków. - To były transporty z jakiegoś lumpeksu. Zawsze można było znaleźć coś porządnego, niezniszczonego. Firmy chyba już nie ma, transporty też się skończyły. - A kasa fiskalna rzeczywiście była, ale z fałszywkami - dodaje żona. Mają ubezpieczenie i zbierają legalnie Zbieracze nie stwarzają problemów, dlatego mają ciche przyzwolenie administratora wysypiska na przeczesywanie śmietniska. Kiedyś już przedsiębiorstwo chciało się ich pozbyć z wysypiska. - Już nie raz zdarzały się podpalenia - opowiada Michał Narloch. - Jakiś czas temu jeden ze zbierających został poraniony puszką farby, która wybuchła pod wpływem dużej temperatury. Bywało nawet, że ktoś dla "żartów" zimą odsunął metalowy wlot przy wadze i jeden z kolegów wpadł. Skończyło się na lekkich potłuczeniach. Zabroniliśmy im przychodzić, ale teraz znowu mają pozwolenie. Najbardziej obawiamy się tego, że ktoś może przyjść pijany i wtedy nietrudno o tragedię. Odpukać, tego u nas nie było. Kilka lat temu na wysypisku w Szadółkach spychacz rozjechał śpiącego zbieracza. Mężczyzna był pijany. Kierowca nie miał szans zobaczyć go w stercie śmieci. Niebezpieczna sama w sobie jest wysoka hałda. Wystarczy chwila nieuwagi i można stoczyć się ze stertą śmieci na sam dół. W Szadółkach zakazano wchodzenia komukolwiek na wysypisko. Skończyło się strajkiem zbieraczy. Teraz wstęp mają tylko ci, którzy walczyli "o swoje". Mają ubezpieczenie, dostali żółte kamizelki i zbierają do woli. Reszta jest niemile widziana. - Kiedyś zbieraliśmy w Szadółkach, ale wstępu tam nie mamy. Po prostu stworzyła się grupa ludzi, którzy nie chcą między sobą nikogo nowego. Słyszałem nawet o bójkach, bo ktoś chciał wejść na siłę. Śmieci stały się "towarem" deficytowym, dlatego w Linowcu też zawiązała się grupa stałych zbieraczy. Nowi są traktowani jak intruzi, bo za każdym razem kiedy się pojawią giną pozostawione worki. - Nie chcemy tutaj nowych - mówi ten od zegarków. - Zresztą tutaj nie ma już co zbierać. A jak pojawiają się nowi to wiadomo. Na noc nic nie można zostawić, bo ginie. Teraz każdy musi kombinować na swoją stronę, takie czasy. Karol Uliczny