Gdy w autobusie zasłabł mężczyzna, kierowca pojechał do najbliższego szpitala. Jeden z pasażerów powiadomił o zasłabnięciu dyspozytorkę z Izby Przyjęć, która kazała cierpliwie czekać i wezwała na miejsce pogotowie ratunkowe. A wszystko działo się przed drzwiami szpitala. Jeśli akcja nie rozgrywa się w szpitalu, ale w jego okolicach, to sytuacja jest rzeczywiście skomplikowane. Lekarz, który opuszcza szpital i udziela pomocy poza nim, w razie jakiegoś nieszczęścia traktowany byłby jako zwykły medyk, a nie jako osoba zatrudniona w szpitalu. Po drugie sprzęt, którym dysponuje, przydatny jest przy zasłabnięciach, a nie wtedy, gdy ktoś umiera. - To co możemy zabrać w ręce ze sobą to jest ambu, to jest torba, to jest sprzęt podręczny, przy pomocy którego możemy udzielić pomocy - mówią lekarze. W tym wypadku akcja trwała zaledwie kilka minut. Elżbieta Rucińska- Kulesz pełniąca obowiązki dyrektora w szpitalu miejskim w Gdyni wspomina jednak sytuację z Olsztyna. Wtedy także pod drzwiami szpitala umierał człowiek. Pielęgniarki z drugiego końca miasta wezwały pogotowie. Pacjenta nie udało się wtedy uratować. A wszystkiemu winne były niejasne przepisy. Posłuchaj relacji reporterki RMF FM Magdy Szpiner: