Od kilku dni do udziału w wiecu i strajku zachęcały plakaty, rozwieszone przez stoczniowców w całym Trójmieście. Pracownicy stoczni domagają się między innymi respektowania praw pracowniczych i ograniczenia zapowiedzianych zwolnień grupowych. Według zapowiedzi zarządu, stocznię musi opuścić około 500 osób. Zwolnienia podyktowane są kalkulacją ekonomiczną: silną złotówką i zastojem w eksporcie. - "Solidarność" musi się obudzić, to już nie te czasy - mówi prezes grupy Stocznia-Gdynia Janusz Szlanta. I podkreśla, że to jest już firma prywatna: - Działania "Solidarności" w tej sprawie na pewno szkodzą Stoczni Gdańskiej i szkodzą również naszym długoterminowym zamierzeniom. Mam nadzieję, że również szefostwo "Solidarności" zreflektuje się i też zrozumie, iż w chwili obecnej ma do czynienia z zupełnie innym układem niż ileś lat temu - uważa Szlanta. Ale szef stoczniowej "Solidarności" Roman Gałęzewski uważa, że obecny zarząd łamie prawa pracownicze. - Ludzie muszą pracować po 12 - 13 godzin i nie dostają za to odpowiednich pieniędzy. Zarząd Stoczni Gdańskiej i być może cała grupa ma wiele spraw do ukrycia. Nie chciałaby, żeby niektóre rzeczy wyszły na światło dzienne i wszelkimi siłami próbuje zablokować wypływ informacji dotyczących nielegalnych lub niefortunnych rzeczy, które się w tej stoczni dzieją - powiedział reprterowi sieci RMF FM, Gałęzawski. Jego zdaniem, nieprawdą jakoby strajk był nielegalny.