Piątek, godz. 7.34 rano. Dyspozytorka pogotowia ratunkowego w Bytowie odbiera telefon od matki rodzącej kobiety, mieszkającej w Chotkowie. Ambulans wyjeżdża minutę po wezwaniu. Karetka, z lekarzem i dwoma ratownikami w środku, ma do pokonania około dziesięciu kilometrów. Tuż za wsią Borzytuchom "erka" grzęźnie w zaspie na nieodśnieżonej drodze. Na pomoc przybywa straż pożarna. Terenowy wóz strażaków zabiera z karetki lekarza i leśną, również nieodśnieżoną drogą, jedzie do rodzącej kobiety. Niestety - dociera za późno. Dziecko już się urodziło. Jest martwe. 22-latka urodziła w 37. tygodniu ciąży. Do chwili dramatycznego porodu wszystko przebiegało bez komplikacji. Pierwsze bóle poczuła około północy, ale nie przypuszczała, że to już czas porodu. Na pogotowie zadzwoniła dopiero rano, gdy zaczęły jej odchodzić wody płodowe. - Od lekarza z pogotowia usłyszałam, że powinnam była dostać się jakoś już w nocy do lekarza w Borzytuchomiu. I stamtąd mogłaby zabrać mnie karetka. Nie myślałam wtedy tak o tym. Cała ciąża przebiegała dobrze - tłumaczy pogrążona w żałobie 22-latka reporterowi "Głosu Pomorza". Kobieta twierdzi, że o północy, kiedy miała pierwsze bóle porodowe, czuła jeszcze ruchy dziecka. Jak ustaliła jednak bytowska prokuratura, spóźniony przyjazd karetki nie był przyczyną śmierci noworodka. Dziecko zmarło kilka dni przed porodem, w łonie matki. Prokuratorzy wyjaśniają, co było przyczyną jego śmierci. ZOBACZ TAKŻE: Skazane na porody w bólach Sterylizacja bez zgody i wiedzy podczas porodu