Dramatyczna relacja z karambolu na S7. "Ci z tyłu nie mieli szans"
Trójmiasto wciąż żyje tragicznym wypadkiem, który wydarzył się w piątek po meczu Ekstraklasy na remontowanym odcinku drogi S7. Zderzyło się 21 pojazdów. Cztery osoby zginęły, wśród ofiar są dzieci. Dotarliśmy do pana Andrzeja, który uczestniczył w kolizji, jego samochód uległ zniszczeniu. Mężczyzna natychmiast po zderzeniu włączył się w akcję ratowniczą.
Piątkowy mecz piłkarskiej Ekstraklasy pomiędzy Lechią Gdańsk i Legią Warszawa zgromadził rekordową w tym sezonie publikę - aż 25 tysięcy widzów na Polsat Plus Arenie. Tak wielki tłum spowodował korki przy wyjeździe z bursztynowego obiektu, a jeden zator na drodze powoduje zwykle następny.
Tak było i tym razem. Dodatkowo, na remontowanym odcinku S7 ruch został zatrzymany przez transport materiału ponadgabarytowego, którym było śmigło do wiatraka. W sznur samochód wjechała ciężarówka, taranując pojazdy i ludzi w nich będących.
Karambol pod Gdańskiem. Dotarliśmy do uczestników wypadku
Do tej pory prokuratura ujawniła tożsamość dwóch ofiar - to chłopcy w wieku 10 i 7 lat. Ustalenie personaliów pozostałych dwojga wymaga przeprowadzenia badań DNA.
To straszliwa tragedia, największa na Pomorzu od wypadku PKS w Gdańsku - Kokoszkach w 1994 r., wtedy zginęły 32 osoby.
Dotarliśmy do pana Andrzeja, wiernego kibica Lechii Gdańsk, który nie opuszcza żadnego meczu. W piątek pan Andrzeja brał udział w karambolu na S7, jego auto uległo kasacji, potem brał udział w akcji ratunkowej.
- Mieszkam na co dzień w Skórczu. Po meczu spieszyłem się, aby obejrzeć transmisję z Formuły 1, jestem fanem każdego sportu, nie tylko piłki nożnej. Gdy utworzył się korek, ustawiliśmy się grzecznie na lewym pasie i czekaliśmy. Nagle z tyłu usłyszeliśmy hałas, mówię do syna i kolegi, którzy byli ze mną na meczu: Uważajcie, będzie dzwon - relacjonuje.
- Minęło kilka sekund i nie z prawej, a z lewej strony, jadąc pasem zieleni, który oddziela dwie jezdnie przemknęła ciężarówka. Trafiła w tył mojego samochodu, wybuchły poduszki powietrzne. Kilka sekund ciszy - wszyscy żyją? Jest okej. Kazałem synowi czekać na poboczu, a z kolegą poszliśmy ratować poszkodowanych - dodaje pan Andrzej.
Karambol na S7. Służby zareagowały wzorowo
Inny z uczestników wypadku, który poprosił nas o anonimowość, podkreślił, że "do końca życia zapamięta widok ludzi, którzy chcieli wyciągnąć jednego z poszkodowanych z auta".
- Inne środki zawiodły, więc trzeba było tłuc szyby gaśnicami. W końcu się udało, temu człowiekowi paliła się ręka, ale on nie zwracał uwagi. Mówił tylko: dzieci, tam są dzieci, ratujcie dzieci... - słyszymy.
- Kilka samochodów dalej był mały samochód, Peugeot albo Fiat Panda, dało się dostrzec małe dziecko w foteliku. Było w nienaturalnej pozycji, to chyba jedna z ofiar. Obok siedział jego brat albo kolega, przytomny, jego udało się uratować - dodaje pan Andrzej.
Zewsząd słychać, że pomimo tak wielkiej tragedii, działanie służb ratowniczych było bez zarzutu. Ratownicy pojawili się szybko, działali sprawnie i skutecznie. Te opinie potwierdza pan Andrzej.
- Nie dłużej niż kwadrans po wypadku pojawiło się pełno służb, karetki, helikoptery, nie było chaosu, ci ludzie wiedzieli, co mają robić. Ja i kolega biegaliśmy jak szaleni. Niesamowity strzał adrenaliny. Wreszcie przyszli policjanci, spisali nasze dane, jaki samochód itd. O godz. 2:15 w nocy powiedzieli, że możemy iść. Ja pytam gdzie mam iść, jak mieszkam w Skórczu.
- Na szczęście ktoś jechał do Starogardu Gdańskiego i wziął mnie ze sobą. Rano widziałem swój samochód albo raczej co z niego zostało w mediach. Miałem szczęście, że byłem na początku tego korka. Ci, którzy byli z tyłu, nie mieli szans - dodaje.
-----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!