Dyrektor, przy skromnym budżecie placówki, inwestuje przede wszystkim w zasoby ludzkie. A w dominującej i wszechogarniającej nas kulturze łatwej i przyjemnej zmaga się na scenie z tematyką poważną, zadając pytania, czasem prowokując, a zawsze skłaniając do refleksji. Umiejscowienie akcji dzieła Bizeta na arenie wydaje się rzeczą naturalną skoro opowiada ono o hiszpańskich Cyganach. Ale widząc piłkę w grze, scenografia nasuwa skojarzenia z bardzo określonym miejscem. Gdzie zresztą pytania o prawo do wolności jednostki, całego społeczeństwa, o granice ceny, jaką przychodzi za nią zapłacić brzmią wymowniej...? Do grupki beztrosko zajętych sobą ludzi dołącza nagle wśród huku ryczących motorów armia odzianych w czarne skóry, wytatuowanych mężczyzn w towarzystwie wyzywających kobiet. Choć cacka, którymi jeżdżą kosztują krocie i nie stać na nie każdego, to jednak styl życia jaki wybrali spycha ich w oczach społeczności na margines życia. Są synonimem ludzi wyklętych, takich współczesnych Cyganów... Wśród nich jest też i Carmen przyciągająca uwagę swoim zachowaniem i soczystą czerwienią ubrania. Od pierwszych dźwięków uwertury ma się przeświadczenie, że muzycy pod batutą Diego Garcia Rodrigueza zaprezentują cały wachlarz możliwości tej opery. Czasem czuje się moc emocji, temperamentu Andaluzji, by gdy tego potrzeba tylko delikatnie odczuwać ich obecność. Trzeba przyznać, że dyrygent postawił wysoko porzeczkę filharmonikom, a oni doskonale dali sobie z tym radę i słuchało się "Carmen" z ogromną przyjemnością. Przy tej okazji nie sposób nie wspomnieć o chórze Opery Bałtyckiej, który był od zawsze jej atutem a i tym razem nie zawiódł. Tytułową rolę Carmen powierzono Monice Ledzion, która poza walorami głosowymi obdarzona została urodą predysponującą do wcielenia się w tę postać. Wśród solistów na uwagę zasługuje tenor Ivan Momirov, z kolei Mikołaj Zalasiński to sprawdzona marka, a Annie Mikołajczyk udało się oddać bezgraniczne oddanie, delikatność i skromność granej przez nią Micaëli. Choreografię do spektaklu przygotowała Elwira Piorun, która całkowicie zerwała z wszelkimi odniesieniami do flamenco. Stworzyła układ nawiązujący do interpretacji reżysersko - scenograficznej. Kobiety w kusych, czarnych strojach i skórach tańczą prowokująco, zmysłowo na granicy wyuzdania i dobrego smaku. Jedynie ruch tancerzy ma odległe odniesienia do sposobu poruszania się torreadorów, ale i to można zupełnie inaczej interpretować. Bałtycki Teatr Tańca pozostawał raczej na marginesie akcji przedstawienia, ale i tak rzucało się w oczy, że tancerki BBT przedkładają indywidualizm nad pracę zespołową. Tancerze zwyczajowo już starają się być bardziej zdyscyplinowani. Scenograf Hanna Szymczak tworzy z Markiem Weissem zgrany duet. Niewielkimi środkami potrafi dopełnić wizję reżysera. Stawia na skromne, proste elementy scenograficzne, za to bardzo wymowne i pełne symboliki przesłanie. W gdańskiej inscenizacji poza areną, mocno wyeksponowano kapliczkę znajdującą się przy niej, miejsce ważne dla wszystkich torreadorów. To tam przed walką Escamilio powierza swe życie Maryi. Ale i dla Carmen posąg jest świętością i to przed jej obliczem pada deklaracja umiłowania wolności ponad własne życie. Kobieta ze względu na obowiązujące stereotypy wykluczona, również posiada swój system wartości. Dyrektorowi Opery Bałtyckiej można jedynie życzyć czasów, gdy znajdzie się sytuacji dokonywania wyborów, czy warto w ogóle wystawiać opery rozrzutnie z przepychem i rozmachem, czy nadal ściągać coraz lepszych wykonawców. I czasów kiedy uzna, że może to już pora na częstsze fundowanie gdańskim melomanom pozycji z lżejszego gatunku. BB