Pani Paulina ma 37 lat, razem z 34-letnim mężem Emilem mieszkają na Podlasiu. Małżeństwo do niedawna wychowywało dwoje dzieci: półtoraroczną Amelkę i trzyletniego Antosia. Kobieta ze względu na charakter swojej pracy nie może pokazywać twarzy. - Antoś był niezwykle żywym dzieckiem, bardzo wesołym. Wszędzie go było pełno i bardzo ciężko było za nim nadążyć. Robił milion rzeczy naraz. Fascynował się koparkami, traktorami. Miał ich całe mnóstwo - opowiada Paulina Radziszewska. Reportaż można obejrzeć na stronie "Interwencji" W lipcu zeszłego roku chłopczyk zmarł. Wszystko zaczęło się od niewinnego bólu brzucha. Ale kiedy sytuacja się pogorszyła, pani Paulina pojechała z Antosiem do szpitala dziecięcego w Łapach. "Brutalny rotawirus" - Antoś już załatwiał się krwią. Zaczynał krzyczeć, jakby miał skurczowe, takie napadowe bóle. I widziałam, że go ściska, kuli się. Lekarz powiedział do mnie, że to jest brutalny rotawirus i powtórzą badania. Zlewałam tę krew z nocnika i czekałam na wyniki badań. Powiedział, że wyniki są ok. Dziecko co piętnaście minut po 25 mililitrów krwi zwracało. Lekarze o tym wiedzieli - mówi Paulina Radziszewska.- Z Łap do Białegostoku jedzie się piętnaście minut. My czekaliśmy trzy godziny. Powiedzieliśmy, że chcemy go sami zabrać, że nie będziemy czekać na karetkę, bo to jest 20 kilometrów. Pani powiedziała, że nie możemy tak zrobić, ponieważ lekarz musi jechać w karetce - relacjonuje pani Paulina. ZOBACZ TAKŻE: Odrzuciła spadek po mężu. Tonie w jego długach- W Białymstoku lekarka tylko zaczęła krzyczeć: "Co oni k**** robili w Łapach? Czy oni tam nie mają USG? Dziecko jest w krytycznym stanie". Wtedy już zaczęła się walka. Tam było po prostu słychać krzyk, jak on płakał, krzyczał: mama, tata... - dodaje Emil Radziszewski. Antoś zmarł 31 lipca o 2:30 w nocy. Rodzice chcą wiedzieć, czy chłopczyka można było uratować. Teraz odpowiedzi na to pytanie szuka Prokuratura Okręgowa w Białymstoku, a szpital w Łapach nie komentuje sprawy do zakończenia śledztwa. "Gdzie wy mieszkacie?" - Później Amelka zachorowała... Tydzień po pogrzebie syna zaczęło się to samo, te same objawy co u Antosia: krew w kale i moczu, więc trafiliśmy do szpitala i lekarze spytali: Co się u was dzieje? Dlaczego drugie dziecko choruje? Takie same objawy? Gdzie Wy mieszkacie? - mówi Emil Radziszewski. Amelkę udało się uratować i dziś czuje się dobrze, ale wciąż wymaga opieki specjalistów. Zdaniem medyków chorobę dzieci mogły wywołać toksyczne bakterie znajdujące się na przykład w wodach gruntowych. Podejrzenia małżeństwa padły na lokalne przedsiębiorstwo.- Lekarze i pielęgniarki zasugerowali nam, że to mogło być stamtąd. Tam leżała padlina, w kontenerach i też na ziemi, sterty, po tym jeżdżono. Pochodziłem po okolicznych lasach i znalazłem kontenery, które zginęły - opowiada pan Emil. Nielegalne wysypisko - Zostały stwierdzone nieprawidłowości w zakresie gospodarki odpadami pochodzenia zwierzęcego. Wiem, że gmina wysłała wezwanie do właściciela w kwestii usunięcia tego nielegalnego wysypiska, co zostało wykonane - mówi Sławomir Wołejko z Powiatowego Inspektoratu Weterynarii w Wysokiem Mazowieckiem. - Nie da się normalnie funkcjonować po tym wszystkim. Ciągle się coś przypomina, śni... To już nie jest to samo. Mi syn tak naprawdę umierał na rękach. W szpitalu w Białymstoku cztery godziny, tak jak on się męczył, to... To nie da się już normalnie żyć - mówi pan Emil.Śledztwo w sprawie ewentualnego zagrożenia epidemiologicznego prowadzi Prokuratura Rejonowa w Wysokiem Mazowieckiem.