Chodzi o rekrutację na stanowiska w Agencji przeprowadzoną w taki sposób, by pracę dostały dwie z góry ustalone osoby. Oskarżony Andrzej S. do popełnienia przestępstwa nie przyznaje się. W złożonym oświadczeniu odwołał złożone w śledztwie zeznania. Andrzejowi S. prokuratura zarzuciła, że w kwietniu i czerwcu 2008 roku, jako funkcjonariusz publiczny dwa razy przekroczył uprawnienia "w zakresie nadzoru nad prawidłowym przebiegiem rekrutacji, zgodnym z zasadami otwartości i konkurencyjności przyjętymi w ustawie o Agencji Rynku Rolnego i organizacji rynków rolnych". Śledztwo w sprawie sytuacji w ARR prokuratura prowadziła wspólnie z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym. Postępowanie zaczęło się od zawiadomienia złożonego do CBA właśnie przez Andrzeja S., który zawiadomił Biuro, że był naciskany w sprawie zatrudniania osób, które - jego zdaniem - nie miały stosownych kompetencji. Śledztwo zakończyło się oskarżeniem prezesów Agencji: obecnego i jego poprzednika, ich proces trwa. Do odrębnego postępowania prokuratura wyłączyła wątek dotyczący Andrzeja S., bo w tamtym śledztwie ma on status pokrzywdzonego, a polska procedura karna nie przewiduje możliwości bycia w jednej sprawie także podejrzanym. S. był jednym z "bohaterów" prowokacji dziennikarzy programu TVN "Teraz my", którzy jesienią 2008 r. pokazali, że w bydgoskim i białostockim oddziale ARR można załatwić pracę, powołując się w rozmowie telefonicznej na znajomości w resorcie rolnictwa. W piątek przed sądem Andrzej S. odwołał swoje wyjaśnienia ze śledztwa. Mówił, że składał je w okresie tuż po opuszczeniu szpitala; był pod wpływem środków przeciwbólowych. Dodał, że składał zawiadomienie jako świadek i zostało to wykorzystane przeciwko niemu. Gdy jednak sąd odczytał jego wyjaśnienia, oskarżony je potwierdził. Andrzej S. mówił wówczas m.in., że telefonicznie otrzymał od prezesów ARR polecenia zatrudnienia dwóch konkretnych osób w białostockim oddziale Agencji. W jego ocenie, cała sprawa, łącznie z dziennikarską prowokacją, była "ukierunkowana" na jego zdyskredytowanie i odwołanie go ze stanowiska. Odpowiadając na pytania swego obrońcy mówił, że bał się stracić pracę, bo samotnie wychowuje dwójkę dzieci - córka miała akurat maturę, syn kończył studia. Dodał, iż żadne kontrole nie wykazały nieprawidłowości w działaniu oddziału ARR pod jego kierownictwem. Andrzej S. powiedział też, iż gdyby nie wykonał poleceń służbowych dotyczących zatrudnienia wskazanych osób, sam straciłby pracę. Pokrzywdzonymi w tej sprawie są osoby, które brały udział w owych konkursach, ale pracy nie dostały, a także Agencja Rynku Rolnego. W piątek reprezentował ją w sądzie wiceprezes Lucjan Zwolak, który oświadczył po wyjaśnieniach oskarżonego, iż postępowanie wyjaśniające w sprawie konkursów nie wykazało żadnych nieprawidłowości. - Nabór był otwarty, jawny, konkurencyjny - oświadczył i dodał, że pozostali członkowie komisji konkursowych nie zgłaszali żadnych przypadków wpływania na nich i na przebieg procedury. Powiedział też, że w obu przypadkach wybrane osoby zdobyły największą liczbę punktów konkursowych. Dodał również, że ARR poddawana jest wielu kontrolom i w jej 7-letniej działalności nie wykazały one nieprawidłowości. Sąd odroczył proces do drugiej połowy stycznia. Jako pierwszych świadków, chce przesłuchać członków komisji konkursowej na stanowiska w Agencji. W procesie prezesów ARR, który trwa przed białostockim sądem, obecny prezes Agencji Władysław Ł. wyjaśniał kilka miesięcy temu, że cała sprawa to zemsta b. dyrektora oddziału Agencji w Białymstoku za prowokację dziennikarzy. Mówił, że nikogo nie zatrudniał, na nikogo nie naciskał, i nie wie, by coś takiego w ogóle miało miejsce w Agencji. Dodał, że w Agencji prowadzono były audyty i kontrole, które żadnych takich praktyk nie wykazywały.