Sprawa dotyczy wystawienia kilkudziesięciu recept w latach 1998-1999. Chodziło przede wszystkim o wypisywanie recept na leki refundowane (w tym drogie leki onkologiczne) na inne osoby niż pacjenci, a także wykorzystywanie ulg przysługujących np. inwalidom wojennym. Miało to doprowadzić ówczesną Podlaską Kasę Chorych do ponad 18 tys. zł strat. W procesie jej następca prawny, czyli białostocki oddział NFZ, domaga się naprawienia szkody, czyli zwrotu pieniędzy. Nigdy nie byli u tego lekarza Białostocki sąd rejonowy przesłuchał w poniedziałek dwie kobiety, w tym 94-letnią obecnie, pacjentkę Białostockiego Ośrodka Onkologicznego. Według aktu oskarżenia, w 1999 roku były na nią, jako inwalidę wojennego, wystawiane recepty na specjalistyczne leki. Staruszka mówiła tymczasem, że nigdy nie była u lekarza, który recepty podpisał. Dodała też, że takich leków nie przyjmowała i nie korzystała z usług apteki, w której owe recepty zostały zrealizowane. Świadek powiedziała również, że recepty dostawała jedynie na witaminy. Z poradni onkologicznej korzystała 2-3 razy do roku. Prokuratura kończy przesłuchania wnioskowanych przez siebie świadków w tym procesie. Jeszcze dwie osoby zostaną przesłuchane w innych częściach kraju, w ramach pomocy prawnej. Zeznania kolejnego świadka mają być ujawnione z postępowania przygotowawczego, bo nie można ustalić jego miejsca zamieszkania. Na kolejnej rozprawie, w połowie marca, mają za to być przesłuchani czterej świadkowie obrony, w tym dyrektor Białostockiego Ośrodka Onkologicznego. Jak uzasadniał jeden z obrońców, "na okoliczność warunków, w jakich mogły być wypisane recepty na osoby, których bezpośrednio nie leczono". Nie wiedzieli, ale byli tymi lekami leczeni Sprawa dotycząca onkologów była jedną z najdłużej prowadzonych przez białostocką prokuraturę okręgową. Najbardziej pracochłonne było przygotowanie specjalistycznej opinii. Biegły przebadał bowiem 7 tys. recept i dokumentację medyczną; jego opinia liczy 900 stron. Śledztwo trwało od 2003 roku, proces rozpoczął się w listopadzie 2010 roku. Podejrzanych było początkowo siedemnaście osób - lekarzy oraz właścicieli i pracowników aptek, ostatecznie jednak śledztwo wobec większości z nich zostało umorzone. Jak wyjaśniała wówczas prokuratura, na początku było wiele symptomów świadczących o dużej skali oszustwa. Biegły ocenił jednak, że mimo iż recepty nie trafiły do rąk pacjentów i często nie wiedzieli oni o wypisaniu recepty na ich nazwisko, to jednak byli tymi lekami leczeni. Dlatego ostatecznie zarzuty postawiono trojgu lekarzom, specjalistom z wieloletnim doświadczeniem. Żaden z nich, zarówno w śledztwie, jak i przed sądem, nie przyznał się do zarzutów, bo prokuratura przyjęła, że działali z chęci zysku. Lekarze: To nawał pracy i zmęczenie Oskarżeni tłumaczyli na początku procesu, że nikogo nie chcieli narazić na straty i nie działali z chęci zysku. Według nich, przypadki wypisania recept na inne osoby mogły mieć miejsce, ale wynikały np. z nawału pracy czy zmęczenia. W ich ocenie mogło bowiem dochodzić do pomyłek, gdy lekarz miał na biurku kilkadziesiąt historii chorób pacjentów, tygodniowo wypisywał po kilkaset recept. Mówili też, że czasami chodziło o ułatwienie życia pacjentom, by nie musieli sami szukać leku. Przywoził go wówczas do szpitala aptekarz, który odbierał receptę. Kilka lat temu z tego śledztwa wyłączono sprawę jednej lekarki. Została ona skazana przez sąd za oszustwa związane z 517 receptami na drogie leki onkologiczne, przez co ówczesna kasa chorych poniosła 466 tys. zł strat.