Ograniczenie pojawiło się po tym, jak mieszkańcy ulicy Szpitalnej zaczęli narzekać na młodych kierowców, którzy osiedlowe ulice pomylili z torem wyścigowym. Co prawda, na odcinku tym nigdy nie dochodziło do poważniejszych wypadków (a mniejsze incydenty też pojawiały się sporadycznie), ale nie przeszkodziło to w podjęciu decyzji o postawieniu odpowiednich znaków. Należy przypuszczać, że Miejska Dyrekcja Dróg, ustanawiając ograniczenie, kierowała się przede wszystkim bezpieczeństwem dzieci uczęszczających do pobliskiej szkoły i mieszkańców często spacerujących wąskim chodnikiem w stronę ul. Daszyńskiego. Od samego początku, ograniczenie wzbudzało kontrowersje wśród kierowców. Po informacji od jednego z czytelników suwalki.info, który opisał jak wygląda przestrzeganie przepisów na ul. Szpitalnej, pojechaliśmy na miejsce, by przeprowadzić test. Przez pół godziny jeździliśmy ulicami, gdzie obowiązuje ograniczenie do 30 km/h. Przez cały czas kiedy to poruszaliśmy się z dopuszczalną prędkością, tylko jedno z jadących za nami aut, nie zdecydowało się na wyprzedzanie. Pozostałe samochody, przejeżdżały z dużą prędkością naszą lewą stroną, o mało nie urywając lusterka. Kierowcy albo nie wiedzą o ograniczeniu, albo zwyczajnie je lekceważą. Po co więc znaki, które w żadnym stopniu nie wpływają na zachowania użytkowników dróg? O komentarz poprosiliśmy rzecznika suwalskiej policji, Krzysztofa Kapustę. - To nie Policja decyduje o miejscach, w których pojawiają się znaki. Naszym zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania przepisów. Jeśli natomiast są sygnały, że kierowcy nie stosują się do ograniczeń, oczywiście zwrócimy na to uwagę. Nie jest nowością, że niektórzy z kierowców mają w zwyczaju lekceważyć znaki drogowe. Rzadko się jednak zdarza, by odbywało się to na taką skalę, jak w tym przypadku. Pozostaje pytanie, co nastąpi prędzej. Czy znikną znaki, czy w wyniku wzmożonej aktywności Policji, zniknie zawartość portfeli kierowców.