Postawili na różne żywioły, ale łączy ich to, że potrafią wykorzystać je do pozyskiwania energii elektrycznej lub ciepła. Do 2020 roku aż 15 proc. produkowanej w Polsce energii ma pochodzić ze źródeł odnawialnych. To ambitne założenia, bo jak na razie w naszym kraju pozyskuje się zaledwie śladowe ilości "zielonej energii". Chętnych do tego nie brakuje, ale dla wielu z nich barierą nie do pokonania są wysokie koszty, jakie trzeba ponieść na tego rodzaju inwestycje. Dodatkowo, wbrew zapewnieniom władz i urzędników o wspieraniu produkcji "zielonej energii", wcale nie ułatwiają tego przepisy. Stąd nieliczni, którzy pozyskują dziś prąd lub ciepło z odnawialnych źródeł, musieli wykazać się uporem, cierpliwością, no i pasją. Pierwszy wiatrak zbudował sam Najlepszym tego przykładem jest Wiesław Pasztaleniec z Chwałowic (gmina Radomyśl nad Sanem), właściciel jedynej na terenie powiatu stalowowolskiego farmy wiatrowej. Na pomysł z wykorzystaniem sił natury wpadł już w latach 90. Początkowo chciał wybudować niewielką elektrownię wodną na przepływającej przez Łążek Zaklikowski rzece Sannie. Ale że nie udało mu się kupić położonych nad rzeką działek, postanowił więc spróbować szczęścia z wiatrem. Pierwszy wiatrak zbudował sam. Stanął w pobliżu jego domu w Chwałowicach. Śmigła napędzały prądnicę, a ta dawała energię elektryczną. Było jej jednak za mało, żeby na niej zarobić. Dlatego zaryzykował i zainwestował w sprowadzenie z Danii dwóch używanych wiatraków o większej mocy. Gdy okazało się, że interes się kręci, i to dosłownie, postanowił stworzyć farmę wiatrową. A to wcale nie było łatwe. - Mimo że produkuję czystą, ekologiczną energię, nie mogłem liczyć na żadne dofinansowanie tylko dlatego, że kupuję używane wiatraki. Dotacje są jedynie na nowe, a tych nie opłaca się stawiać w naszym regionie, bo przy tutejszych słabych wiatrach koszty się nie zwrócą. U nas wiatr jest czterokrotnie słabszy niż na wybrzeżu. Nad morzem inwestycję w nowy wiatrak odrabia się w 15 lat, więc tu zarobiłbym na nim dopiero po 60 latach - tłumaczy mężczyzna. On inwestuje więc w używane i tańsze wiatraki. Jednak tańsze, wcale nie znaczy tanie. Takie jak te na farmie Pasztaleńca kosztują dziś średnio od 40 do 70 tysięcy złotych za sztukę. Dla porównania za nowe musiałby zapłacić nawet dziesięciokrotnie więcej. Nie walczy z wiatrakami, ale z formalnościami Cena nie jest jednak jedynym problemem przy realizacji takiej inwestycji jak farma wiatrowa. Sporo trudności sprawia również przebrnięcie przez wszystkie formalności, takie jak zdobycie pozwolenia na budowę czy decyzji środowiskowej. Zwłaszcza o tę ostatnią bywa trudno. Bo paradoksalnie, mimo że chodzi o produkcję ekologicznej energii, najwięcej kłopotów inwestorzy mają w wydziałach ochrony środowiska. - Mam to szczęście, że wiatraki zacząłem stawiać już dawno, kiedy nie było jeszcze z tym takich trudności. Dlatego pozwolenie na pierwsze trzy sztuki dostałem bez żadnego problemu. Ale gdy niedawno stawiałem kolejne wiatraki, przekonałem się, że przepisy coraz bardziej utrudniają takie inwestycje. Trzeba na przykład robić badania pod kątem ich szkodliwości dla ptactwa. Te ograniczenia zniechęcają wielu potencjalnych inwestorów. Sam znam ludzi, którzy myśleli o budowie farmy wiatrowej, ale przepisy skutecznie wybiły im to z głów. Ja też nie wiem, czy dałbym radę postawić kolejne wiatraki, gdyby nie przychylność stalowowolskich starostów - obecnego i poprzedniego - opowiada Wiesław Pasztaleniec. Najlepiej wieje jesienią Niewiele brakowało, a on sam również nie założyłby swojej farmy wiatrowej. Zaledwie 4 kilometry od niej przebiega granica obszaru chronionego "Natura 2000". Gdyby ta strefa zahaczyła o jego ziemię, na pewno nigdy nie dostałby zgody na swoją działalność. A przecież dla nikogo i niczego nie stwarza ona żadnego zagrożenia. - Napięcie nie jest wysokie, więc nie ma też dużego pola magnetycznego. Podobnie jest z hałasem, którego wiatraki praktycznie nie wytwarzają. Robiliśmy badania, podczas których wyszło, że przejeżdżający w polach traktor był głośniejszy niż cała ta farma. Wytwarzany przez nią hałas to zaledwie 45 decybeli. Nie mam więc żadnych skarg od mieszkańców - mówi Pasztaleniec. Dzisiaj ma 7 wiatraków. Nie takich wielkich, jak te, które można spotkać nad morzem. Tamte mają po 100 metrów wysokości, a te w Chwałowicach zaledwie po 20-30 metrów. Minimalna prędkość wiatru potrzebna do wprawienia śmigieł w ruch, to 3,5 metra na sekundę. Najlepiej jednak, gdy jest mocniejszy i wieje z prędkością od 10 do 15 metrów - wtedy wiatraki są najbardziej wydajne. Natomiast, gdy wiatr jest zbyt silny, a jego prędkość przekracza 30 metrów na sekundę, śmigła automatycznie się blokują, a wiatraki wyłączają, żeby uniknąć uszkodzenia. Takie silniejsze wiatry zdarzają się jednak niezmiernie rzadko. Zwłaszcza latem, kiedy wiatr jest w tym regionie najsłabszy. Dlatego najwięcej na wiatrakach można zarobić tu jesienią i zimą. Ogółem cała farma Wiesława Pasztaleńca wytwarza rocznie około 200 tysięcy kilowatów energii. Wykorzystuje on ją do utrzymania domu oraz zakładu, w którym suszy drewno, a resztę sprzedaje do sieci. - Sporo zainwestowałem w tę farmę. Mam jednak poczucie, że gdy wieje, to te wiatraki pracują na mnie. A raczej na kredyty, które zaciągnąłem na ich zakup. Ale wiem, że w końcu kiedyś się zwrócą - mówi Wiesław Pasztaleniec. I zdradza, że docelowo chciałby powiększyć swoją farmę o kolejne 3 wiatraki. - Ale to na razie plany. Nie wiem, czy pozwolą mi na to przepisy dotyczące ochrony środowiska, które wydają się być coraz mniej przyjazne dla takich przedsiębiorców jak ja. Dodajmy, przedsiębiorców przyjaznych środowisku. Przedwojenna turbina w akcji To, czego Wiesławowi Pasztaleńcowi nie udało się stworzyć w Łążku Zaklikowskim, czyli elektrowni wodnej na rzece Sanie, działa w oddalonym od Łążka o kilkadziesiąt kilometrów Zaklikowie. Tutejsza elektrownia wodna została wybudowana w 1929 roku przez hrabiego Szczepana Tarnowskiego. Wytwarzana przez nią energia elektryczna była wtedy wykorzystywana do napędzania tutejszego młyna i zasilania oświetlenia ulicznego w miasteczku. Po wojnie, już w czasach PRL-u, elektrownia przeszła na własność zaklikowskiego Państwowego Gospodarstwa Rybackiego i tak jak wiele pozostających wtedy pod publicznym nadzorem obiektów, popadła w ruinę. Dopiero w latach 90., gdy PGR był prywatyzowany, kupić elektrownię postanowiło małżeństwo Piterów.