Leszek Kołacz, dyrektor lecznicy wypowiedź Tyńca nazywa populizmem i pyta się, dlaczego radny nie skorzystał z stosownej procedury składania skarg i zażaleń. Zdzisław Tyniec mówi, że "pracę" medyków poznał na własnej skórze. Jak wspomina, któregoś dnia, ok. godz. 20 zgłosił się na Szpitalny Oddział Ratunkowy, bo poczuł się źle. Potraktowano mnie jak intruza - Po godzinie w końcu się doczekałem - mówi Tyniec. - Lekarzowi powiedziałem, że jestem po dwóch zawałach i mam nadciśnienie. Informowałem go, jakie biorę leki. Na to on, że powinienem się udać do lekarza rodzinnego. Tylko, że o tej porze było to niemożliwe. Mimo tego, że płacę składkę zdrowotną, w szpitalu publicznym poczułem się jak intruz.... Radny twierdzi, że opryskliwy i wręcz chamski medyk łaskawie zdecydował się nim w końcu zając. - Zrobiono mi badania krwi i kazano czekać - mówi Tyniec. - O godz. 22.30 lekarz oznajmił mi, że zepsuła się maszyna do krwi, a ja mogę iść, bo mi... ciśnienie spadło. Bulwersujące przykłady Radny wymienia szereg szokujących przykładów "pracy" mieleckich lekarzy. Mówi o 80-latce, która będąc pod kroplówką, pierwsza zareagowała, kiedy jednemu z pacjentów ustała akcja serca. - Gdzie wtedy był lekarz? To chory ma leczyć chorego? - pyta oburzony. Tyniec mówi też o pacjentce z gminy Padew Narodowa, której rodzina od jednej z lekarek usłyszała "To myślicie, że 89-letnia babcia będzie wam wiecznie żyła?". Napiętnować i wyeliminować Zbulwersowany słowami Tyńca jest Leszek Kołacz, dyrektor mieleckiego szpitala. - Znam go tyle lat i nigdy do mnie nie przyszedł z problemem. Dlaczego? Brakło mu cywilnej odwagi? Przecież w takich sprawach przyjmuję w każdy wtorek, w godz. 11-12 - radzi. - Wypowiedź radnego jest sygnałem, że w tej bardzo dobrze funkcjonującej instytucji, jaką jest nasz szpital, zdarzają się nieliczne przypadki, które należy napiętnować, a wręcz wyeliminować - ocenia starosta Andrzej Chrabąszcz. Autor: Paweł Galek