- Mieszkamy z żoną na parterze, a córka z synem i wnukiem na piętrze. Gdy kładliśmy się spać, padał deszcz i grzmiało. Zdrzemnąłem się. Żona mnie zbudziła i powiedziała, że coś strzeliło niedaleko nas - wspomina początek dramatu Zdzisław Farion. - Mąż wstał, ale nic nie zauważył. Po chwili ja poczułam i zobaczyłam dym. Wybiegliśmy na podwórze - kontynuuje żona Zofia. - Część budynku, zajmowanego przez syna, Dariusza już płonęła. Pobiegłem na schody żeby ratować rodzinę. Zacząłem bić w szybę najpierw latarką, a potem pięścią, ale dopiero kluczem francuskim udało mi się ją zbić. Kawałki szkła spadały mi na gołe ręce i kaleczyły. Na schodach poślizgnąłem się i zaczepiłem o ramę okna z resztkami szkła. W szyi mam dziurę na pół palca - opowiada o ratowaniu domowników pan Zdzisław. - Zaczęłam krzyczeć do okna z drugiej strony budynku, żeby córka wyrzuciła dziecko przez okno i wyskoczyła. Ania tak zrobiła. Wołała też do Darka, żeby uciekał w jej kierunku, ale on chyba w szoku stracił orientację - płacze Zofia Harion. - Wołałem od strony schodów, na wprost których znajduje się pokój syna: - Darek, Darek, Darek...! Nic nie odpowiadał, tylko charczał. Wybiłem jeszcze jedną szybę i chciałem wejść do środka. Jego pokój był już cały w płomieniach. Darek chyba kilka razy połknął dym i stracił przytomność. Na moje dalsze nawoływania w ogóle nie reagował. A potem to mnie pogotowie zabrało do szpitala - kończy załamującym się głosem pan Farion. - Od gospodarza dowiedzieliśmy się, że w ogarniętym płomieniami budynku znajduje się jego syn. Po stłumieniu pożaru, w przedpokoju na pierwszym piętrze natrafiliśmy na zwęglone ciało mężczyzny - relacjonuje finał akcji ratowniczo-gaśniczej st. kpt. Dariusz Stankiewicz z KP PSP w Lubaczowie. WIESŁAW WOJCIESZONEK