Joanna Bąk, INTERIA.PL: Ktoś kiedyś powiedział: "Mówi się, że żeby jeździć na rowerze, trzeba przestać trzymać kierownicę. Dopóki trzyma się kierownicę, dopóty się nie jeździ." Jest tak naprawdę? Tomasz Świątek: - Zgadzam się z twórcą tego cytatu. Nigdy tak naprawdę nie możemy czegoś do końca poznać bez nutki adrenaliny. W życiu chodzi o to, żeby się odważyć. Żyjąc w ciągłym strachu i skupiając się tylko na "kierownicy", czyli życiowych schematach, nie zaznajemy całej frajdy, której dookoła nas nie brakuje. Nie można się bać, bo strach nas ogranicza. Tylko z odrobiną ryzyka jesteśmy w stanie czerpać z życia garściami to, co najlepsze. Jak zaczęła się pana przygoda z rowerem? - Zacząłem jeździć w wieku dziewięciu lat. Moje pierwsze wycieczki odbyłem razem ze znajomymi w Bieszczady. Polskę przejechałem wzdłuż i wszerz. Moją pierwszą zagraniczną wyprawą był wyjazd na Słowację. Większość podróżujących rowerzystów pisze dzienniki z podróży, wydaje książki. Jak to jest u pana z przelewaniem wspomnień na papier? - Dawniej liczyły się dla mnie głównie wspomnienia. Teraz, na starość, wycwaniłem się trochę (śmiech). Piszę dzienniki, lecz inne. Zbieram wpisy od ludzi. Mam trzy dość grube zeszyty z ostatnich wypraw, które zawierają głównie pamiątkowe słowa. Dzięki temu jestem w stanie dokładnie odtworzyć przebieg mojej wyprawy. Pamiętam, gdzie daną osobę spotkałem, czy był to inny podróżnik, czy może gospodarz, który przyjął mnie pod swój dach. Zawsze zabieram ze sobą adresy; dzięki temu jadąc drugi raz tą samą trasą, wiem, gdzie mogę szukać bratniej duszy. Często wysyłam im także kartki z wycieczek. Pielęgnuję takie znajomości. Nawiązując do tych podróżniczych znajomości, czy spotkał pan kiedyś osobę wyjątkową, która wniosła coś nowego do pana życia? - Spotykam naprawdę barwne postaci. Każdy z nich jest inny, jednak szczególnie zapamiętałem kolegę z Charkowa. Wracałem akurat z wyprawy nad jezioro Bajkał, powoli zaczynało się już ściemniać, a ja szukałem miejsca na nocleg. Powiedziałem mu, że rozbiję namiot w tych okolicach, bo nie mam siły jechać dalej. Dzięki Bogu, że wybił mi to z głowy! Okazało się, że zeszłej nocy jednego z podróżnych zabiły tam dzikie zwierzęta. Kolega pożyczył mi odpowiednie zabezpieczenia, dzięki czemu mogłem rozbić biwak bezpiecznie, we wskazanym przez niego miejscu. Czyli jednak takie wyprawy niosą ze sobą ryzyko? Jakie jest główne niebezpieczeństwo, którego obawiają się rowerzyści? - To samochody. Szczególnie w Rosji, kierowcy w ogóle nie przestrzegają przepisów. Są one naszym wielkim utrapieniem. Gdy jest ciemno, dużo bezpieczniej rozbić biwak w miejscu, które może być zamieszkane przez dzikie zwierzęta, niż jechać pustkowiem. Rosjanie nie włączają świateł nocą, gdyż wydaje im się, że drogi są wystarczająco oświetlone. Nic bardziej mylnego. Lubi pan planować. Czy pomysły które się rodzą są wystarczającym impulsem? - Wszystko zależy od funduszu, jakim w danym czasie się dysponuję. Jeżeli uda mi się zdobyć środki, chcę je wykorzystać w pełni , dlatego planuję wszystko dokładnie. Niestety nie mogę pozwolić sobie na spontaniczne wyjazdy. Jak to się stało, że całkiem poświęcił się pan rowerowi? - Doszedłem do wniosku, że człowiek żyje jeden raz. Nie ma sensu robić czegoś, co nie sprawia mi przyjemności. Chciałem zostawić po sobie pamiątkę, nie tylko w postaci zdjęć, ale żeby ludzie pamiętali o mnie. Rower nie jest sporym wydatkiem, moim paliwem są nogi. Można zapuścić się w bardziej nieznane tereny, wtedy zwiedza się naprawdę. Ludzie są dla rowerzysty bardziej gościnni. Autem nikt cię nie przyjmie. Często spotyka się pan z taką gościnnością? - W Polsce jest z tym problem. Zupełnie inaczej jest zagranicą. Kiedy podróżuję przez Polskę i widzę kawałek wolnego pola, pytam gospodarza, czy mogę postawić tu namiot. Polak poduma, poduma, po czym powie: "Wie pan co, a może idź pan do sąsiada". Czasami tym sposobem można przejść całą wieś i nie zaznać gościnności. Rosjanin, czy Ukrainiec podejdzie do sprawy inaczej, powiedzą: "Stawiaj!". Po chwili nasi wschodni sąsiedzi pomyślą, po czym powiedzą:" Chodź do domu, bo co sąsiad powie. Zapraszam do środka!" Czyli jednak zupełnie inna mentalność. Skąd taki dystans u Polaków? - Ciągle próbuję to zrozumieć. Mam nadzieję, że jednak nasi rodacy zmienią podejście. Z każdą pańską wyprawą poprzeczka podnosiła się coraz wyżej, czy ma pan jeszcze jakieś niespełnione marzenia? - W tym roku wybieram się do Kanady. Od zawsze moim marzeniem była wyprawa dookoła świata. Kierując się na wschód, dojechałem do końca. Teraz pora na zachód, mam nadzieję, że uda mi się w końcu "zamknąć ziemię". Jakie uczucia towarzyszą panu po osiągnięciu celu? - Oczywiście ogromna satysfakcja. W Portugalii dojechałem do Fatimy, popatrzyłem na mapę i złapałem się za głowę. To robi wrażenie. Jest to niesamowite uczucie, dzięki któremu wiem, że to, co robię ma sens. Co czerpie pan z takich wypraw? - Przyjeżdżam bogatszy o wspomnienia, spotkania z ludźmi. Uwielbiam rozmawiać z nowo poznanymi osobami, zawsze dowiaduję się czegoś nowego. Z każdej wyprawy wracam mądrzejszy, pełen nowych doświadczeń. Każdy udany wyjazd jest dodatkową motywacją do organizacji kolejnego. Co motywuje pana w ciężkich chwilach? - Przesilenie organizmu pojawia się zazwyczaj w środku podróży. Będąc w połowie drogi częściej się zatrzymuję, skupiam się na zwiedzaniu miejsc, które odwiedzam. Zbieram energię, która powraca do mnie ze zdwojoną siłą i pomaga osiągnąć upragniony cel. Nigdy nie myślał pan o kolarstwie wyścigowym? - To nie jest to, co mnie naprawdę w rowerze kręci. Wiesz, ja chcę poznawać świat, a kolarze wyścigowi widzą tylko metę. Czy ma pan jakąś specjalną dietę? - Staram się jadać głównie takie jedzenie, które daje mi energię. Rano jem dwie kromki chleba, które grubo smaruję masłem, popijam to sokiem ze świeżych owoców. Na obiad jem jogurt naturalny i musli. Raz w miesiącu staram się spożywać mięso, ale będąc w trasie to niemożliwe. Dzień kończę kolacją, która wygląda dokładnie tak samo jak śniadanie. Ciężko uwierzyć. - Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Nie powiem, żeby brakowało mi tłuszczów, kiedy znajomi zapraszają mnie na grilla, biorę sałatkę. Chcę poświęcić się dla roweru najbardziej jak to możliwe, a co za tym idzie i najdłużej. Muszę się pilnować. Czy obcy ludzie podzielają pana pasję? - Otrzymuję sporo wiadomości mailowych od młodych ludzi. Większość z nich zwraca się do mnie z wyrazami szacunku i podziwu, prosi o rady. To naprawdę miłe. Takie słowa zawsze są dodatkowym impulsem, dostarczają też samozaparcia i motywacji. To najważniejsze czego potrzeba do osiągnięcia zamierzonych celów. Zawsze pozostanę wierny rowerowi i mam nadzieję, że ludzie nie przestaną dodawać mi sił do podejmowania kolejnych wyzwań. Z Tomaszem Świątkiem rozmawiała Joanna Bąk