Kazimierz Pomykała uchyla drzwi do salonu i wyciąga portret syna. To jedna z niewielu pamiątek, jaka mu po nim pozostała. Kiedy spotkaliśmy się kilka miesięcy temu w jego sanockim mieszkaniu, obraz wisiał naprzeciwko łóżka jego żony. Kobieta sześć lat temu doznała udaru i dziś niewiele pamięta. - Życie jest straszne, dlatego dobrze, że nie znamy jutra. Ludzie mówią, że czegoś nie da się przeżyć. Da się. Z żoną spędziliśmy 57 lat. Powiedziała mi, że już nic nie chce wiedzieć, niech tylko ciało Marka się odnajdzie, aby je pochować w grobie - mówi Pomykała. Mężczyzna w przeszłości prowadził kiosk i był nauczycielem w pobliskiej szkole. Dziś ma 87 lat, z czego 25 poświęcił na poszukiwanie prawdy o losie Marka. - Wszystko przez ten wypadek - powtarza za każdym razem, kiedy rozmawiamy. 1. Chcąc dowiedzieć się więcej o wydarzeniach sprzed 37 lat, o których wspomina Kazimierz Pomykała, we wrześniu 2021 r. jadę do Rzeszowa. Budynek Instytutu Pamięci Narodowej mieści się przy ulicy Słowackiego w centrum miasta. W tutejszym archiwum odnajduję teczkę o kryptonimie "Zajazd". W środku są dokumenty zebrane przez dawny Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Krośnie. To milicyjne meldunki, służbowe notatki, pisma wysłane do ministerstwa. Łącznie ponad 60 stron. Z dokumentów można odtworzyć wersję, jaką po wypadku przedstawili milicjanci, ich przełożeni oraz prokurator. 21 listopada 1985 r. do domu milicjanta Józefa B. przyjechał Tadeusz P. (ówczesny zastępca komendanta milicji w Lesku) oraz Lucjan P. (zastępca komendanta rejonowego urzędu spraw wewnętrznych). Po jakimś czasie Lucjan P. stwierdził, że chce wracać do Leska. Ojciec Tadeusza P. - Franciszek, zaproponował, że go odwiezie. Kiedy obaj wracali, w Łączkach, na wysokości zajazdu "Pod Gruszką" na drogę wybiegł Edward Krajnik. Kierujący samochodem Franciszek nie mógł wykonać żadnego manewru i śmiertelnie potrącił mężczyznę. To wersja oficjalna. Ta opowiedziana przez świadków jest inna. Edward Krajnik wybrał się tego wieczoru do zajazdu. Zamówił piwo, a potem wódkę. Zdarzało się, że po alkoholu bywał agresywny. W pewnym momencie wyszedł na zewnątrz, gdzie doszło do sprzeczki między nim a drugim mężczyzną. W pewnej chwili Krajnik zaczął biec w kierunku pobliskiego przystanku autobusowego. Zdarzenie widziała kucharka w zajeździe. Dostrzegła, że jadący od strony Hoczwi samochód zjechał z drogi i uderzył w stojącego na poboczu Krajnika. W tym samym czasie inny świadek odwrócił się i zobaczył, jak ciało mężczyzny bezwładnie opada na maskę, po czym osuwa się na ziemię. Z kolei taksówkarz jadący od strony Leska zauważył stojący samochód z włączonymi światłami, a następnie leżące przed nim ciało. Obok stało dwóch mężczyzn: jeden wysoki, szczupły w ciemnych okularach, drugi niski i tęgi. Usłyszał, jak "ten w okularach" odezwał się do towarzysza: nie bój się, nic z tego nie będzie. Milicjant Krzysztof Pyka wracał autobusem z Leska do Polańczyka. Zobaczył wypadek i chciał pomóc. Lucjan P. podszedł do niego i kazał mu wsiąść z powrotem do autobusu. W oficjalnej wersji wydarzeń - przedstawionej przez ówczesnych śledczych - Krzysztof Pyka wysiadł z autobusu, zobaczył wypadek, po czy udał się do znajdującego się nieopodal domu milicjanta Józefa B. Tam oznajmił, że musi zatelefonować i poinformować o zdarzeniu. Telefon miał być jednak uszkodzony, dlatego mężczyźni pojechali razem na miejsce. Tak wynika z zeznań Józefa B. Krzysztof Pyka nigdy jednak nie podpisał zeznań, które by potwierdzały słowa jego kolegi. Kilka tygodni po tym zaginął, a jego ciało wyłowiono z Jeziora Solińskiego w lutym 1986 r. Po jakimś czasie mama Edwarda Krajnika odebrała pismo wzywające do pokrycia kosztów naprawy samochodu, który potrącił jej syna. 2. Łączki to wieś w woj. podkarpackim położona przy drodze łączącej Lesko z Polańczykiem. W miejscu, w którym doszło do wypadku, nie ma krzyża, ani innego przedmiotu, który przypominałby o wydarzeniach sprzed lat. Zajazd "Pod Gruszką" został wyremontowany, zmienił właściciela i dziś funkcjonuje pod inną nazwą. Chcę porozmawiać z milicjantami, ich przełożonymi i prokuratorem, którzy tamtej nocy byli w Łączkach. Tadeusza P. odnajduję na Śląsku. Kilka lat temu porzucił Bieszczady i wrócił w rodzinne strony. W listopadzie 2021 r. zgodził się na rozmowę. - Historia z Krajnikiem to są już legendy. On pił w zajeździe "Pod Gruszką". I on tam chyba coś ukradł i zaczęli go gonić. Uciekał w tej mgle i wbiegł na jezdnię prosto pod samochód. Każdy, kto wówczas by go napotkał, nie miałby szans i nie wyhamowałby - mówi Tadeusz P. - To pan prowadził samochód w momencie potrącenia Krajnika? - pytam. - Postępowanie w 1985 r. wykazało, że nie. I skończmy temat tego wypadku. - Może warto odpowiedzieć, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. - Proszę pana, idźmy dalej, niech pan dalej pyta. Zostawmy ten wypadek w spokoju. Zostawmy ten temat - odpowiada. Wypadek w Łączkach pamięta Ewa P., była żona Tadeusza. Para poznała się w Szczytnie, a później wspólnie zamieszkali w Bieszczadach. Kiedy doszło do zdarzenia, pomieszkiwali w domu Józefa B. W tym czasie w ich mieszkaniu trwał remont. - Mąż przyjechał z kimś maluchem, zabrał teścia i pojechali na miejsce wypadku. Wrócili po jakimś czasie. Mąż bardzo bał się, że na jaw wyjdą prawdziwe okoliczności i to, że to on prowadził wówczas samochód - mówi. 3. W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej znajdują się akta osobowe Lucjana P. Wynika z nich, że mężczyzna urodził się w Bieszczadach, a w 1974 r. rozpoczął pracę w Służbie Bezpieczeństwa. P. mieszka dziś na jednym z leskich osiedli. Rozmawiamy dwukrotnie: w październiku 2021 r. i we wrześniu 2022 r. Mężczyzna przekonuje, że nie wie, jak znalazł się w samochodzie, od momentu wypadku z nikim o nim nie rozmawiał i nie wywierał żadnych nacisków. Twierdzi, że niektórzy chcieli wykorzystać sprawę przeciwko niemu. Po zdarzeniu odciął się od Tadeusza P., przez lata milczał, ponieważ tak zalecili mu przełożeni, a od pamiętnej nocy minęło zbyt wiele czasu, aby pamiętać szczegóły. W 1990 r. Lucjan P. odszedł ze służby. Próbował rozkręcić własny biznes. Najpierw handlował używaną odzieżą, a potem drewnem. Tuż przed emeryturą pracował jako sprzedawca na stacji benzynowej. - Jestem ofiarą tego wszystkiego. W takim życiowym znaczeniu. Przekonajcie mnie, że nie wszyscy źle o mnie myślą - mówi na pożegnanie. Prokurator Zygmunt S., który zrezygnował ze wszczęcia śledztwa dotyczącego wypadku w Łączkach, po upadku komunizmu pozostał na stanowisku. Był szefem Prokuratury Rejonowej w Lesku. Na emeryturę przeszedł kilkanaście lat temu. Chcę prześledzić jego karierę. Z pytaniami o zawodową przeszłość zwróciłem się do Prokuratury Okręgowej w Krośnie. Wiadomość pozostała bez odpowiedzi. Pomimo kilku próśb prokurator S. nie zdecydował się na rozmowę. Milicjant Józef B. zmarł kilka lat temu. 4. Maria Gendera o wersji przedstawionej przez milicjantów mówi wprost: to kłamstwo. O jej istnieniu dowiaduję się od Martyny Sokołowskiej, dziennikarki z Sanoka, która od lat bada sprawę Krzysztofa Pyki i Marka Pomykały. Z panią Marią spotykam się w jej leskim mieszkaniu pod koniec 2021 r. Kobieta w przeszłości przyjaźniła się z Krzysztofem Pyką i jego żoną Małgorzatą. Poznali się na początku lat 80. ubiegłego wieku, a Maria była świadkową na ich ślubie. - Krzysiek chciał pomóc, ale podszedł do niego Lucjan P., wziął pod ramię i powiedział: ty stąd wyp... Ciebie tutaj nie było i nic nie widziałeś. Wiedział, że nic nie wskóra. Wsiadł do autobusu i odjechał. Żona Krzysztofa zapytała go o wypadek w Łączkach, tuż po zdarzeniu. Mężczyzna nie chciał rozmawiać i dziwnie się zachowywał. Dopiero po kilku dniach powiedział: "Nie wiedziałem, że u nas może sprawę tak zagmatwać. Lepiej by było, gdybym teraz był w Szczytnie". To wszystko wiem z dokumentów odnalezionych w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej. Z opowieści osób, które znały Krzysztofa: ambitny, uczciwy, pisał wiersze, miał szacunek do ludzi, przyjazny, ugodowy. Pyka pochodził z Częstochowy. Po ukończeniu szkoły zdecydował, że chce wyjechać w Bieszczady. Tutaj poznał swoją żonę Małgorzatę. Zakochali się w sobie, wzięli ślub, mieli dwie córki. Zamieszkali ze sobą najpierw w ośrodku wczasowym Jawor, a później przenieśli na pobliskie osiedle. Na początku swojej milicyjnej kariery trafił do Polańczyka. Mundurowi z tej jednostki pełnili służbę na Jeziorze Solińskim. Krzysztof bał się wody i trzymał się od niej z daleka. Wolał pracować w terenie. W wyniku zmian przeniesiono go do Leska do wydziału kryminalnego. 5. - Po tym wypadku Krzysiek przyszedł do nas i bardzo dziwnie się zachowywał. Nie patrzył w oczy, siedział. Wiedziałam, że coś go gnębi. Na twarzy miał wyrysowane coś takiego strasznego. Zapytałam, czy ma jakiś problemy w rodzinie. Powiedział: oni chcą, abym im podpisał protokół tego wypadku, jako świadek, ale treść zawarta w tym jest po ich, a nie po mojej myśli. Ja nie wiem, co mam zrobić - opowiada Maria Gendera. Przed swoim zaginięciem Krzysztof Pyka spotkał się z przyjacielem Wojciechem K. Mężczyźni w tamtych latach mieszkali w jednym bloku w Polańczyku. Pyka w rozmowach czasem wspominał o wypadku w Łączkach. Nie dawało mu spokoju, w jaki sposób sprawa została rozwiązana. Pewnego dnia Krzysztof położył na stole swój medal. Powiedział: zostawiam go w dobrych rękach. 12 grudnia 1985 r. Pyka przyszedł do pracy bardzo wcześnie. Na ladzie, za którą siedział Stanisław C. położył pieniądze i znaczki, które zbierał jako skarbnik. - Panie Staszku, oddaję w pana ręce - powiedział. - Krzysiu, ale co się stało - odpowiedział zdzwiony C. Więcej zdań podczas tej rozmowy nie padło. Następnego dnia o poranku, przy jednym z domów wczasowych znaleziono torbę z zakupami zrobionymi przez Krzysztofa. 6. To, co wiemy na pewno: mężczyzna dotarł z Leska do Polańczyka razem ze Zbigniewem L. Obaj udali się do domu wczasowego Jawor, aby się napić. Na prośbę barmanki zeszli do kotłowni. Od tego momentu ustalenie jednej wersji wydarzeń staje się utrudnione. Najprawdopodobniej do kotłowni wszedł Wiesław M. Milicjant, który tamtego wieczora pełni służbę w Polańczyku. Stwierdził, że odprowadzi Pykę do domu. Zbigniew L. zaprotestował. Był sąsiadem Krzysztofa, powiedział, że wrócą razem. Wiesław M. wyszedł z kotłowni i niebawem wrócił ponownie. Kolejny raz opuścił pomieszczenie już razem z Pyką. Tamtego wieczora, kiedy zaginął Krzysztof, palaczem był Mieczysław M. Dziś mieszka w niewielkiej wsi, niedaleko Polańczyka. - Wiesiek i Krzysiek z kotłowni wyszli razem ok. 20.30. Zbigniew L. wyszedł później. Nie wiem, w którą stronę poszli. Otworzyłem drzwi, podaliśmy sobie ręce i powiedzieliśmy sobie cześć. Krzysiek chciał iść do domu. Kurtkę mu podali. On, wychodząc, zawołał jeszcze do mnie: Mieciu, jeszcze dwa egzaminy i będę mieć z głowy - opowiada były palacz. - Pamiętam twarz Krzyśka, do dziś mogę go wyrysować. On był porządny facet - dodaje. Pod koniec 2021 r. udało nam się odnaleźć Piotra (imię zmienione), byłego milicjanta i znajomego Wiesława M. - Tuż po zaginięciu Pyki Wiesiek dopytywał mnie, dlaczego Jezioro Solińskie nie zamarza. Byłem zaskoczony tym pytaniem. Zaczęliśmy też rozmawiać o zaginięciu Krzyśka. Wyrwało mu się, że tamtego wieczoru "musiał się go nadźwigać". Po tych słowach urwał rozmowę - opowiada nasz rozmówca. Wojciech K., któremu Pyka przekazał medal, wspomina, że po zaginięciu milicjanta Wiesław M. zachowywał się inaczej. Z nikim nie rozmawiał i twierdził, że nic nie pamięta. Tomasz (imię zmienione), który również był milicjantem: - Koledzy po fachu mówili, że wiele osób interesowało się tą sprawą, ale lepiej, żebym ja się nie interesował, bo może mi to zaszkodzić. Może oni coś więcej wiedzieli ode mnie. Powiem, ale nazwisk używać nie będę, że z niektórymi milicjantami bałem się iść razem na nocną służbę. Zbigniew L., mimo kilku próśb, na rozmowę się nie zgodził. Dodał, że swoje wyjaśnienia złożył prokuratorowi. 7. Wiesław M. zaraz po zaginięciu Pyki powiedział kolegom z pracy, że odprowadził Krzysztofa przed blok i tam się z nim rozstał. Potem poszedł w kierunku domu wczasowego Jawor. Wersja przedstawiana przez M. w ostatnich latach jest inna. Pił alkohol razem z innymi w kotłowni, był pijany i nic nie pamięta, po wszystkim poddał się hipnozie, ale to nic nie dało. Jedyne, co sobie przypomniał, to że z Krzysztofem dotarli na ławkę, koło Jawora, gdzie usiedli. W. przypomniał sobie też, jaką miał kurtkę. Potem obudził się na stole w komisariacie. Osoby, które były tego wieczora w kotłowni: nie pamiętamy, aby Wiesław M. miał pić tego wieczoru alkohol. Z Wiesławem M. próbujemy porozmawiać kilkukrotnie. Do dziś mieszka w Bieszczadach. - Już tyle lat minęło, a co miałem do powiedzenia, powiedziałem. Z Tadeuszem P. nie ma żadnego kontaktu. Po zaginięciu spotkał się z tatą Krzysztofa, który szukał syna. Żonę Pyki przepraszał, że nie jest w stanie pomóc. Twierdzi, że kobieta powiedziała mu, że nie ma do niego żalu. Gdyby mógł cofnąć czas, nigdy do Jawora by nie poszedł. Zapewnia o swojej niewinności i uważa, że w tamtym okresie próbowano z niego zrobić "kozła ofiarnego". Po upadku komnizmu M. trafił do policji, ze służby odszedł w 2002 r. 8. Hipotez dotyczących zaginięcia Krzysztofa było kilka. Pierwsza: mężczyzna uciekł do innej kobiety. Nie było jednak żadnych dowodów, aby uznać, że miał romans. Druga: wyjechał za granicę. Jego paszport został jednak odnaleziony w domu. Trzecia: popełnił samobójstwo. Mężczyzna nie zostawił jednak pożegnalnego listu. Nikt też nie znał powodu, dla którego miałby odebrać sobie życie. Tuż po zaginięciu Krzysztofa odwołano akcję poszukiwawczą. Decyzję o tym podjął Tadeusz P., zastępca komendanta milicji w Lesku. Ten sam od wypadku w Łączkach. To on kierował poszukiwaniami w początkowej fazie. Sylwester 1985 r. - Siedzieliśmy z żoną Krzyśka w domu, a w sąsiednim pokoju spały jego dwie małe córeczki. Gosia wpatrywała się w ciemne puste okno i nagle powiedziała, że jeśli jej Pyka nie wróci do północy do niej i dzieci, to on nie żyje. To była tragiczna noc dla nas - wspomina Maria Gendera. Ciało sierżanta zostało odnalezione 3 lutego 1986 r. Zauważył je jeden z turystów spacerujący nad brzegiem Jeziora Solińskiego. Krzysztof Pyka był ubrany w kożuch, na ręce miał zegarek, na szyi szalik zrobiony na drutach przez żonę, ciemne spodnie i sweter. Jedną dłoń miał zaciśniętą i trzymał w niej liście i trawę. W kieszeni znajdowała się służbowa legitymacja. Wojciech K., który wyciągnął ciało kolegi z wody, zauważył, że na czole dziurę wielkości kilku centymetrów. Lekarki, które stwierdziły zgon sierżanta Pyki, nie potrafiły dokładnie opisać ran, jakie znajdowały się na ciele mężczyzny, a tym bardziej podać przyczyny ich powstania. 9. Śledztwo w sprawie śmierci młodego milicjanta zostało szybko umorzone. Decyzję podjął prokurator Zygmunt S. Ten sam, który kilka miesięcy wcześniej badał sprawę wypadku w Łączkach. Trzy lata po odnalezieniu ciała Pyki Tadeusz P. miał opowiedzieć swojej byłej żonie, że to on go zamordował. Miał wypłynąć łódką na środek jeziora i tam pijanego wyrzucić do wody. - Na początku nie wierzyłam w jego słowa, ale wracał do tej historii wielokrotnie później. Mówił: co miałem zrobić? Mieliśmy córkę, ja poszedłbym do więzienia, a ty zostałabyś bez pieniędzy, nie dałabyś rady - wspomina kobieta. - Tu nigdy nie chodziło o nas, tylko o niego. Robił wszystko, aby uniknąć odpowiedzialności. Dbał tylko o siebie - wspomina. 10. List zaadresowany był do generała Czesława Kiszczaka. Został podpisany przez "mieszkańca Leska". Kto go napisał, do dziś nie wiadomo. Dokument znajduje się w Instytucie Pamięci Narodowej w Rzeszowie. Autor opisuje wypadek w Łączkach, wskazuje świadków i porusza sprawę śmierci Krzysztofa Pyki. Pismo trafiło do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zbadaniem nieprawidłowości zajął się prokurator Zygmunt S. Ten sam, który był obecny na miejscu wypadku. W sierpniu 1986 r. uznał, że Krajnik wbiegł na jezdnię, a samochodem kierował Franciszek, ojciec Tadeusza P. W październiku Henryk P., który z ramienia Służby Bezpieczeństwa badał sprawę, sporządził notatkę służbową. Opisał w niej rozmowę z prokuratorem. Zygmunt S. miał powiedzieć: "Kto był sprawcą wypadku, to dobrze obaj wiemy, ale dla nas lepiej jest tak, jak zakończyła się ta sprawa". Milicjantem, który wykonywał czynności po śmierci Pyki, był Lucjan Ł. Ustalił, że w dniu zaginięcia Tadeusz P., zastępca komendanta milicji w Lesku, był widziany w Polańczyku. Informację przekazał swoim przełożonym. Według relacji Ł. sekcja zwłok została przeprowadzona dwukrotnie, a jej wyniki miały się diametralnie różnić. Trudno to zweryfikować, bo dokumentacja medyczna zaginęła. Lucjan Ł. mieszka dziś pod Wrocławiem, ale poproszony o rozmowę, odmówił. Zapytaliśmy Tadeusza P., czy w dniu zaginięcia był w Polańczyku. - Oglądałem wtedy mecz w domu - odpowiada. Sprawdziliśmy, tego dnia nie było transmisji żadnego spotkania. 11. - Wszystko przez ten wypadek. Myślę, że historię o Łączkach ktoś mu opowiedział - wzdycha Kazimierz Pomykała. - Marek od dzieciństwa marzył, że będzie redaktorem i będzie pisać prawdę. Tak mu się wtedy wydawało, że to jest w życiu najważniejsze - opowiada. Z Adamem (imię zmienione) rozmawiam na parkingu przed jednym z sanockich marketów. To dawny znajomy Marka. Razem chodzili do szkoły, pracowali. Kilka miesięcy przed zaginięciem wybrali się razem w Bieszczady. - Wracaliśmy przez Łączki. Marek odezwał się wtedy, że prowadzi dziennikarskie śledztwo. Wiele lat temu, w tym miejscu, jakaś gruba ryba miała spowodować wypadek po alkoholu. Sprawa jednak została zatuszowana. Dopytywałem go, o kogo chodzi, ale nie chciał powiedzieć - wspomina Adam. Marek pochodził z Sanoka. Do gazety zaczął pisać już na studiach, głównie relacje sportowe. Był korespondentem krakowskiego "Tempa". Założył też swoją gazetę "Echo Sanoka", ale ta po jakimś czasie upadła. Potem pracował w "Tygodniku Sanockim", ale został z niego zwolniony. Tuż przed zaginięciem pisał dla "Gazety Bieszczadzkiej". Z opowieści znajomych Marka wyłania się obraz mężczyzny towarzyskiego i uśmiechniętego. Miał też swoje problemy. Jako nastolatek zaczął sięgać po alkohol. Później doszły leki psychotropowe. Z biegiem lat pił coraz więcej. Dawna koleżanka Marka: - Lubił opowiadać o śmierci i zastanawiać się nad tym, jaki rodzaj samobójstwa może jest najlepszy. Dla mnie były to rozmowy czysto akademickie. Kiedyś go nawet o to zapytałam, czy nie chce tego zrealizować, ale zaprzeczył. Adam (imię zmienione) wspomina, że Marek miał dwie próby samobójcze. Szybko jednak dodaje, że jego zdaniem dziennikarz nie zamierzał sobie odebrać życia, a jedynie zwrócić na siebie uwagę. 12. 29 kwietnia 1997 r. Marek odwiedza Rzepedź, Komańczę, Wolę Michową, Balenicę i Cisną. Zbiera materiały do artykułu. W podróży towarzyszy mu kolega, którego poprosił o pomoc. Wieczorem mężczyźni docierają do Sanoka. Dziennikarz idzie do pobliskiego baru, po czym wraca do domu. Między nim a jego żoną Beatą dochodzi do sprzeczki. Kobieta dowiedziała się, że mąż stracił prawo jazdy. Świadkiem kłótni jest kolega, który przyszedł w odwiedziny. Marek proponuje, że odwiezie go do domu, ale Beata odbiera mu kluczki, bo czuje od niego alkohol. Po jakimś czasie Marek idzie na spacer. Wraca do domu i ponownie wychodzi. 30 kwietnia 1997 r. - Był wczesny ranek, kiedy obudził nas dzwonek do drzwi. Otworzyliśmy, a tam stała Beata i wypytywała o Marka. Mówiła, że wyszedł wieczorem. Opowiedziała, że wzięła w nocy rower i szukała go, ale nie znalazła. Byliśmy zaskoczeni, bo zdarzyło się, że Marek nie wracał na noc, bo gdzieś zabalował czy zasiedział się w barze. Zachowanie Beaty było dziwne. Nigdy wcześniej go nie szukała, kiedy nie wracał na noc - opowiada Kazimierz Pomykała. Beata poznała Marka w liceum. W 1994 r. wzięli ślub. Rodzice dziewczyny odradzali jej ślub, ale z po jakimś czasie zaakceptowali zięcia. Para wprowadziła się do mieszkania, które należało do babci Marka. Znajdowało się ono w tym samym bloku, w którym mieszkali rodzice dziennikarza. Z upływem lat pomiędzy małżonkami dochodziło do coraz częstszych kłótni. Młodzi zaczęli myśleć nad rozwodem. Beata nie zgadza się na rozmowę. 13. Tymczasem w wieczór zaginięcia Marek wykonał kilka połączeń telefonicznych z mieszkania. Wiemy to z bilingów zabezpieczonych przez jego ojca. O 21.53 dziennikarz zadzwonił do dyżurnego komendy policji. Rozmowa trwała 71 sekund. O 21.59 dodzwonił się do Małgorzaty Ł. To siostra Jerzego Martynka, byłego zastępcy komendanta wojewódzkiego policji w Krośnie. Połączenie trwało 115 sekund. Zaraz po zakończonej rozmowie dziennikarz zadzwonił właśnie do policjanta. Połączenie trwało 59 sekund. O 22.05 Marek zatelefonował do Mieczysława Totonia, ówczesnego komendanta wojewódzkiego policji w Krośnie. Połączenie trwało 222 sekundy. O czym młody Pomykała rozmawiał z policjantami? Nie wiadomo, ponieważ obaj zeznali, że nie pamiętają. O 22.18 Marek odebrał telefon. Ktoś dzwonił do niego z baru. Połączenie trwało 112 sekund. Kolejny telefon z baru ktoś wykonał o 22.33. Trwało 33 sekundy. Było to ostatnie połączenie tamtego wieczora. Bar "Beerland" istnieje do dziś i mieści się w centrum Sanoka, kilkaset metrów od miejsca, w którym mieszkał młody Pomykała. Prowadzą go ci sami właściciele, którzy kierowali nim w 1997 r. Pytamy o barowy telefon: gdzie się znajdował i kto mógł z niego korzystać. - Wisiał na ścianie za barem. Był ogólnodostępny, mógł korzystać z niego każdy. Marek często dzwonił do domu, pytał, czy ktoś zostawił dla niego jakąś wiadomość, chodziło o sprawy zawodowe - mówi Małgorzata Szewczuk-Jendrulek, współwłaścicielka lokalu. - To musiał być ktoś z naszych stałych klientów. Tu bywali sami swoi, ekipę tworzyło hermetyczne środowisko ludzi, którzy dobrze się znali. Tak jest zresztą do dzisiaj - dodaje. 14. 30 kwietnia 1997 r. rodzice Marka zgłaszają zaginięcie. 2 maja dzwoni do nich policjant i informuje, że na zaporze w Solinie odnaleziono samochód ich syna. Na miejsce pojechał Kazimierz Pomykała. Pojazd był zamknięty. To zaskoczyło ojca dziennikarza, ponieważ Marek nie miał w zwyczaju zamykać drzwi na zamek. Co ciekawe, bak samochodu był pusty. Jednym z policjantów, który zabezpieczał samochód, był Wiesław M. Ten sam, który wyprowadził w grudniu 1985 r. Pykę z kotłowni. Z notatki sporządzonej przez komendanta komisariatu w Solinie: "Dokonano sprawdzenia w hotelach na terenie Soliny, gdzie - jak ustalono - nie był meldowany Marek Pomykała. Dokonano penetracji zalewu solińskiego łodzią motorową Harpun 550, nie ujawniając żadnych śladów, jak i przedmiotów mogących mieć związek z zaginięciem". - Pamiętam, że byłem na urlopie, jak rodzice Marka przyjechali do mnie do domu. Bardzo szkoda mi się tych państwa zrobiło. Szukaliśmy łodzią obok zapory, po prawej stronie przy skale, jak się wchodzi na zaporę i na środku jeziora. Wiem, że potem jeszcze płetwonurkowie przyjeżdżali. Resztę znam z opowieści kolegów - opowiada Marek Małecki, który w przeszłości był policjantem w komisariacie wodnym w Polańczyku. 15. W 1997 r. prokuratura nie wszczyna śledztwa w związku z zaginięciem Marka. Niektórzy ze znajomych uznali, że mógł on popełnić samobójstwo. Po tym, jak służby ignorują sprawę młodego Pomykały, jego rodzice zaczynają szukać pomocy u jasnowidzów. Jadą do Krościenka koło Ustrzyk Dolnych, potem do Wamiperza, przesyłają fotografię kuzynowi do Bydgoszczy, który zanosi ją do miejscowego wróżbity. Ostatni na liście jest Krzysztof Jackowski. To właśnie po wizytach u jasnowidzów rodzice Marka zaczynają nabierać coraz większych wątpliwości co do przyczyn zniknięcia syna. Po naciskach rodziny śledczy postanowili zbadać zaginięcie pod kątem nieumyślnego spowodowania śmierci. Sprawa trafiła do prokuratora Wiesława K. W tamtym okresie był on dobrym znajomym prokuratora Zygmunta S., który badał wypadek w Łączkach. Prokurator K. utrzymywał wtedy także relacje z Tadeuszem P. Miesiąc później prokurator Wisław K. umorzył sprawę. W prokuratorskich dokumentach z tamtego okresu można znaleźć informację, że w wieczór zaginięcia z domu Marka nie wykonywano żadnych połączeń. - Po tym, jak prokurator umorzył śledztwo, żona się rozchorowała. Powiedziała, że już nic nie chce wiedzieć, tylko aby ciało się odnalazło. I pewnego dnia w 2014 r. przychodzi do nas pismo z prokuratury w Rzeszowie. Czytam i robię wielkie oczy. Zdecydowano wszczęciu śledztwa w sprawie podejrzenia o zabójstwo Marka - opowiada Kazimierz Pomykała. 16. Z dokumentów dowiadujemy się, że 22 maja 2014 r. Prokuratura Rejonowa w Krośnie wszczęła śledztwo w sprawie zabójstwa Marka Pomykały w miejscowości Wołkowyja w 1997 r. Następnie akta zostały przekazane do Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie. To Alina K. zawiadomiła śledczych o tym, że sanocki dziennikarz mógł zostać zamordowany. Zeznała, że nie była świadkiem wydarzeń, ale informacje uzyskała od Wioletty Z. Kobieta przez jakiś czas była związana z Tadeuszem P. - On jej to wyjawił, bo chciał to z siebie wyrzucić. On sądził, że Wiola jest cichą myszką i nikomu nie powie. Ona opowiedziała mi tę historię po paru miesiącach. Na początku w to nie wierzyła, myślała, że Tadeusz się zgrywa. Zmieniło się to po tym, jak za dużo wypił i zaczął ją dusić. Ona się wtedy przeraziła - opowiada Alina K. Wioletta Z. została przesłuchana przez prokuraturę. Śledczym opowiedziała o swoich relacjach z Tadeuszem P. Zeznała, że w czerwcu 2012 r. w Wołkowyi mężczyzna opowiedział jej o wypadku w Łączkach po raz pierwszy. Przyznał się, że to on prowadził po pijanemu samochód. Zdradził, że sprawą zainteresował się milicjant Krzysztof Pyka. Tadeusz P. miał opowiedzieć kobiecie, jak wrzucił go do wody. W lipcu 2012 r. P. również w Wołkowyi miał opowiedzieć Wioletcie, jak 10 lat po śmierci Pyki zgłosił się do niego dziennikarz Marek Pomykała, który badał temat. Tadeusz P. miał go zaprosić na swoją działkę i udusić. - Jak się go zapytałam, dlaczego mi to mówi, to powiedział, że chciał to z siebie wyrzygać i że te demony go prześladują. Jak spał w nocy, to mówił przez sen: zostawcie mnie, zostawcie mnie, jakby kogoś chciał odepchnąć - mówi Wioletta Z. - Jak się pojawił w "Pulsie Bieszczad" ten artykuł "Sierżant Pyka co nikogo nie tyka", to mu się ręce zaczęły trząść, dostał biegunki i wymiotował dzień po dniu. I mówił "dobiorą się do mnie". I do IPN chciał dostać się jakoś po akta, bo jemu nie dadzą. Mówił, że jak go będą szukać, to pojedzie do Mołdawii, bo tam wódka tańsza, niż u nas - opowiedziała Wioletta Z. znajomym. Autorem artykułu jest Jan Joniak, to on jako pierwszy odkrył akta "Zajazdu" w Instytucie Pamięci Narodowej w Rzeszowie. Po złożeniu zeznań kobieta zaczęła dostawać od Tadeusza P. wiadomości. Jedna z nich: "Ty szmato, zniszczę cię". 17. Ewa P. z komputera byłego męża skopiowała szkic jego książki. W notatkach znajdowały się m.in. zapiski dotyczące wypadku w Łączkach, nazwiska osób będących na miejscu oraz opis wydarzeń z 1985 r. Kobieta również została przesłuchana przez śledczych z Rzeszowa. - Byłam wówczas pytana o Marka Pomykałę, ale to nazwisko nic mi nie mówiło. Dopiero kiedy sprawa zyskała rozgłos, przypomniała mi się jedna rozmowa z mężem. Zapytałam go kiedyś, jak może żyć, mając na sumieniu zabicie dwóch osób. Odpowiedział: mylisz się, nie dwóch, a trzech, bo trzeciego zakopałem - mówi Ewa P. - Ta cała sprawa Pomykały została wymyślona przez moją byłą żonę i kochankę, w ramach zemsty na mnie. Chciały mi zatruć życie. One są niewiarygodne, bo mają w tym swój cel, aby mi zaszkodzić - powiedział mi w listopadzie 2021 r. Tadeusz P. - To bzdura. Rozmawiałam z tą panią (Wiolettą - przyp. red.) raz, telefonicznie, kiedy dowiedziałam się, że spotykała się z moim mężem. Zapytałam ją tylko, dlaczego rozbija czyjeś małżeństwo. Tematu Krzysztofa Pyki i Marka Pomykały nigdy nie poruszałyśmy. Mój były mąż z zemsty próbuje mnie oczerniać, bo zdecydowałam się mówić - ripostuje Ewa P. Kolejny raz z Tadeuszem P. na rozmowę chcemy umówić się ponownie w grudniu 2021 r., by zweryfikować nowe ustalenie. Bezskutecznie. Po kilku dniach były milicjant przesyła wiadomość. Dopytuje w niej o nowe informacje ze śledztwa. W przesłanej informacji próbuje zdyskredytować również swoją byłą żonę, sugerując, że kobietę czeka przymusowe leczenie z powodu alkoholu. Ponownie z P. próbujemy porozmawiać we wrześniu. Chcemy skonfrontować z nim kolejne nowe ustalenia. "Temat od początku był naciągany. Prokuratura już umorzyła lub jest na etapie umarzania" - odpisał w przesłanym SMS-ie. 18. - Mój były mąż to człowiek bezwzględny, mściwy i niebezpieczny. W domu trzymał broń, którą mi groził, próbował mnie otruć. Kiedyś złamał mi rękę. Kiedy powiedziałam mu, że zgłoszę to na policję, odgrażał się, że znajdzie świadków, którzy potwierdzą jego wersję i zeznają, że spadłam z taboretu. Jest nieobliczalny. Mimo że już nie jesteśmy razem, do dziś się go boję i staram unikać. Nie wychodzę w nocy z domu, zamykam się na klucz w pokoju. Miał motyw, aby zabić Pykę i Pomykałę. Bardzo możliwe, że to zrobił - mówi Ewa P. Odwiedzamy Zagórz. To tutaj w przeszłości mieszkała kobieta z Tadeuszem P. Sąsiedzi, z którymi rozmawiamy, do dziś pamiętają małżeństwo. Jedna z dawnych sąsiadek: - Ewa raz do mnie pukała, żeby jej pomóc, bo Tadeusz nie chciał je wpuścić do domu. Prawdopodobnie jej wtedy rękę połamał. Inna z sąsiadek: - To była dobra kobieta. Kłócili się, zdarzało się, że Tadeusz ją bił. Kolejna: - Matko Boska kochana, on tej żonie Ewie wszystko rzucał z okna, rękę jej dwa razy złamał. Na drzwiach dawnego mieszkania do dziś widać ślady uderzenia pięścią. Sąsiedzi mówią, że to pamiątka po Tadeuszu. 19. Wołkowyja to niewielka wieś położona nad Jeziorem Solińskim, niedaleko Polańczyka. Dom letniskowy, o którym w swoich zeznaniach wspominała Wioletta Z., znajduje się w lesie na wzniesieniu. Tadeusz P. sprzedał go kilka lat temu. Niedaleko znajduje się domek, który w przeszłości należał do prokuratora Zygmunta S., tego od wypadku w Łączkach. Posesję odnajduję dzięki Jackowi (imię zmienione). Mężczyzna pamięta dawne czasy, kiedy do domu przyjeżdżał Tadeusz P. - Ewa wiele lat temu, jeszcze zanim prokuratura z Rzeszowa zajęła się sprawą, kilkukrotnie mi opowiedziała, że Tadeusz zabił Pykę. Powiedział jej to pod wpływem alkoholu. Czemu tego nie powiedzieliśmy przez lata? Baliśmy się go - opowiada. Ostatecznie Prokuratura Okręgowa z Rzeszowa umorzyła śledztwo 22 maja 1995 r. Prowadząca ją prokurator Agnieszka Zięba uznała, że nie ma dowodów, że Marek Pomykała zajmował się sprawą wypadku w Łączkach. Tadeusz P. nie miał więc motywu, aby zabić dziennikarza. Umorzony został również wątek dotyczący śmierci Krzysztofa Pyki. Rzeszowska prokuratura ustaliła, że 21 listopada 1985 r. to Tadeusz P. prowadził samochód w Łączkach i śmiertelnie potrącił Edwarda Krajnika. Było to możliwe dzięki zeznaniom złożonym przez Lucjana P., który był w samochodzie w momencie zdarzenia. Sprawa się jednak przedawniła, dlatego Tadeusz P. uniknął kary. 20. W 2016 r. minęło 30 lat od śmierci Krzysztofa Pyki. Do wydawnictwa Ruthenus w Krośnie dotarł mail od Tadeusza P. Zaproponował on napisanie książki. "Jestem emerytowanym oficerem policji. Pracowałem w Bieszczadach. Historia tych spraw jest do dziś żywa i bulwersująca w tym regionie. Nastąpiło przedawnienie, więc może ujrzeć światło dzienne (...). Właśnie z uwagi na przedawnienie dzisiaj bez obaw o pociągnięcie do odpowiedzialności można opowiedzieć i zrzucić z siebie jarzmo tych czynów i 30 lat jarzma życia w oczekiwaniu na karę lub przedawnienie. Mogę bez obaw podać nazwiska wszystkich osób związanych i żyjących do dziś" - napisał Tadeusz P. "Dwóch bezpośrednich świadków tego zdarzenia - milicjant oraz osoby stojące kilka metrów od wypadku zginęły. Z uwagi na przedawnienie w tym roku tych spraw można opowiedzieć, co z tymi osobami się stało. Jednego milicjanta znaleziono w zalewie solińskim" - czytamy dalej w e-mailu. Tadeusz P. wyjaśniał później, że "miał na myśli fikcję literacką". Przedstawiciele wydawnictwa nie podjęli rozmów na temat książki, a list ostatecznie trafił do Henryka Nicponia. 21. Z mężczyzną rozmawiam kilkukrotnie. Ostatni raz w grudniu 2021 r. Nicpoń to dziennikarz, autor kilku publikacji poświęconych Bieszczadom. Zdecydował się pomóc Tadeuszowi P. w napisaniu książki. Podczas jednego wspólnego wyjazdu były milicjant miał pokazać Nicponiowi, gdzie doszło do wypadku, miejsce, gdzie wrzucił Pykę do wody oraz jeszcze jednego świadka wypadku. "Drugi świadek wypadku", jak wynika z opowieści pisarza, miał być znany jako "Góral". Faktycznie, na miejscu wypadku w Łączkach w 1985 r. była obecna taka osoba. Wiem to z dokumentów znajdujących się w archiwum rzeszowskiego IPN. "Góral" to Czesław S., znajomy śmiertelnie potrąconego Edwarda Krajnika. Widział moment śmierci kolegi. Dzień po wypadku "Góral" został aresztowany za rzekomą kradzież dokumentów. Mężczyzna miał trafić do zakładu karnego. Tutaj jednak ślad po nim się urywa. Z opowieści Nicponia wynika jednak, że Tadeusz P. miał wypłynąć z pijanym "Góralem" na środek Jeziora Solińskiego łodzią i tam wyrzucić go za burtę. Tę opowieść chcemy skonfrontować z Tadeuszem P. Wysyłamy do niego wiadomość z prośbą o spotkanie i tematem rozmowy. Były milicjant nie decyduje się na spotkanie. 22. W styczniu 2020 r. Kazimierz Pomykała za pośrednictwem sanockiego posła Piotra Urskiego wysłał pismo do szefa Prokuratury Krajowej Zbigniewa Ziobry z prośbą o zajęcie się sprawą jego syna. Cztery miesiące później dostał odpowiedź, że śledczy po przeanalizowaniu dokumentów nie stwierdzili, aby "zaistniały nowe okoliczności czy dowody uzasadniające podjęcie umorzonego postępowania". Kiedy sprawą zainteresowały się media, Prokuratura Krajowa zmieniła zdanie, a akta trafiły do Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Ta wszczęła postępowanie, w sprawę zaangażowane zostało Krakowskie Archiwum X, a posesja w Wołkowyi należąca w przeszłości do Tadeusza P. przeszukana. 23. Po tym, jak śledczy pobrali próbki z domku i przeszukali okolicę, w ostatnie wakacje do Wołkowyi przyjechał Tadeusz P. Sąsiedzi opowiadają, że sprawdzał coś w lesie tuż obok swojej dawnej nieruchomości. - Wyglądało tak, jakby czegoś szukał - mówią. O dziwnej wizycie wspomina także Lucjan P., który był w samochodzie prowadzonym przez Tadeusza P. podczas wypadku w Łączkach. Jakiś czas temu, po latach bez kontaktu, P. poprosił o spotkanie. - Spotkaliśmy się w restauracji. Jego pierwsze pytanie było o to, co powiedziałem śledczym z Krosna. Powiedziałem mu, że jestem zdziwiony tym pytaniem. On chciał ustalić, kto mu sprzyja, a kto nie. On po mojej odpowiedzi zachował się agresywnie. Wtedy wstałem i wyszedłem. Potem już nie było żadnego kontaktu - opowiada. 24. 22 listopada. Tadeusz P. przechodzi przez przejście dla pieszych w Zabrzu. W pewnej chwili podchodzą do niego śledczy z Krakowskiego Archiwum X i informują, go o tym, że zostaje zatrzymany. Mężczyzna jest zaskoczony i nie stawia oporu. - Mógł być niebezpieczny, nie chcieliśmy go zatrzymywać w miejscu zamieszkania - mówi mł. insp. Sebastian Gleń, rzecznik prasowy małopolskiej policji. Z Zabrza P. trafił do cel zatrzymań w komendzie wojewódzkiej policji, a później do budynku Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Tutaj usłyszał zarzut zabójstwa: Krzysztofa Pyki i Marka Pomykały. Prokuratura Okręgowa postawiła P. również zarzut usiłowania zabójstwa swojej byłej żony Ewy P. - W okresie od bliżej nieustalonego dnia i miesiąca 2015 roku do bliżej nieustalonego dnia listopada 2016 roku w Bytomiu oraz innych miejscowościach, działając w krótkich odstępach czasu, w wykonaniu z góry powziętego zamiaru pozbawienia życia swojej żony poprzez spowodowanie zatrucia jej organizmu, usiłował pozbawić ją życia - wyjaśnia prokurator Janusz Hnatko, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Z ustaleń śledczych wynika, że P. dodawał leki do napojów wypijanych przez jego żonę. Umieścił on także w papierosach rtęć, co w przypadku ich wypalenia skutkowałoby bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia lub zdrowia. Ewa P. odkryła podstęp byłego męża. Sąd zdecydował trzymiesięcznym areszcie tymczasowym dla P. Grozi mu do 25 lat pozbawienia wolności. Nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. 25. Z Kazimierzem Pomykałą siedzimy w jego mieszkaniu w salonie kilka dni po zatrzymaniu Tadeusza P. - Chciałbym mu tak spojrzeć prosto w oczy. Ja bym go tylko zapytał: co zrobiłeś z ciałem mojego syna. Bał się o własną skórę, bo gdyby Marek napisał ten artykuł, który chciał, to ruszyłaby cała lawina - mówi Pomykała. - Zatrzymanie to marna pociecha. Mnie by bardziej ucieszyło, jakby syn żył. Jeśliby były szczątki Marka, to złożylibyśmy je w grobowcu, który do tej pory stoi pusty - dodaje. - Tego nie da się wybaczyć. Ja bym wybaczył, gdybym potrafił - dodaje. 26. Edward Krajnik został pochowany w Olchowej. Na jego grób do dziś ktoś przynosi świeże kwiaty i pali znicze. Krzysztof Pyka został pochowany w Częstochowie. Na cmentarnych klepsydrach jego tata napisał: "Zamordowany przez kolegów w Bieszczadach". Nigdy nie pogodził się ze śmiercią syna. Często zakładał jego mundur i płakał. Maria Gendera jest przekonana, że Krzysztof Pyka został zamordowany i wraz z mężem liczą, że sprawa będzie niebawem miała swój sądowy finał. W 2010 r. sąd formalnie uznał Marka Pomykałę za zmarłego. Rodzice postawili mu symboliczny grób na cmentarzu w Sanoku. Na nagrobnej płycie wyryto zdanie: "Na zawsze w naszej pamięci". Kazimierz Pomykała ma blisko 90 lat. Jego żona kilka lat temu dostała udaru. Mężczyzna opiekuje się nią. Jego marzeniem jest móc pochować swojego syna przed śmiercią. Prokurator Zygmunt S., który badał wypadek w Łączkach i sprawę śmierci Pyki w 1986 r., kilka lat temu przeszedł na emeryturę. Dziś mieszka niedaleko Leska. Lucjan P., który brał udział w wypadku w Łączkach, dziś jest starszym mężczyzną i mieszka samotnie w Lesku. Wiesław M., który wyprowadził Krzysztofa Pykę z kotłowni, mieszka w okolicach Polańczyka. Uważa, że stał się "kozłem ofiarnym w tej historii". W Bieszczadach do dziś mieszkają byli: milicjanci, policjanci i prokuratorzy, którzy mają wiedzę o zdarzeniach sprzed lat. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: dawid.serafin@firma.interia.pl