Ma 54 lata. Jest schorowany, ma kłopoty z chodzeniem. Dobrze mu patrzy z oczu. Mężczyzna jakich wielu widzimy codziennie na ulicach. Swoją opowieść zaczyna od słów: Siedziałem za głowę. W więzieniu oznacza to tyle, że jest się zabójcą. 20 lat temu obrabował i zamordował siekierą oraz młotkiem starszą kobietę. Miesiąc temu wyszedł na warunkowe zwolnienie. Dziennikarzowi "Super Nowości" opowiedział, co czuje morderca; jak poradził sobie w twardym męskim świecie, jakim jest więzienie i jak smakuje po tylu latach wolność. "Niewiele z tej nocy pamiętam" Cofnijmy się do 1992 roku. 34-letni wówczas Jan, wychowany w jednej z podrzeszowskich wsi pracował to tu, to tam. Akurat wtedy pomagał razem ze swoim kolegą staruszce we wsi Nienadówka. Razem mieszkali u jej syna kilkaset metrów dalej. Jan przyznaje, że często zaglądał do kieliszka, ale nie miał żadnych konfliktów z prawem. Około 3 tygodnie przed feralną nocą, która zaważyła na całym jego późniejszym życiu, jego kompan zaczął namawiać go, żeby okraść ich pracodawczynię. - Cały czas mu odmawiałem - podkreśla. Nadszedł jednak 27 stycznia. - Piłem cały dzień. Byłem w Rzeszowie, a do Nienadówki wróciłem wieczorem. Kompletnie pijany - opowiada. Kolega Jana po raz kolejny rzucił pomysł o rabunku. Coś go podkusiło i około północy rozbili w domu staruszki okno. Okradli ją i poszli do domu. - Niewiele z tej nocy pamiętam, ale coś mnie opętało, nie byłem sobą - mówi. Nie wie dlaczego, ale wrócił do domu starszej kobiety już sam... Znalazł siekierę i młotek. - Zamordowałem ją - mówi ze stoickim spokojem. Nowa rzeczywistość Nad ranem listonosz powiedział mu, że ktoś zabił staruszkę. Do niczego nikomu się nie przyznał. Jednak już kilka dni później był w rękach policjantów. - Później się dowiedziałem, że nic na mnie nie mieli poza jedną jedyną drobną rzeczą, a mianowicie moją chusteczką, którą znaleźli przy zamordowanej - opowiada Jan. 3 lutego 1992 roku wkroczył w świat, którego wielu ludzi kompletnie nie zna, gdzie obowiązuje prawo dżungli, a przetrwa tylko silny. Dokładnie w tym dniu wylądował na tzw. "sankach", czyli dostał sankcję w areszcie śledczym, w zakładzie karnym Załęże. Z opowieści coś wiedział o więzieniu, dlatego na pytanie, czy będzie grypsował, a więc trzymał się specyficznego kodeksu honorowego, odpowiedział - "nie". Wiedział, że może być mu ciężko, bo to grypsujący trzęsą światem przestępczym za kratami i to oni są tzw. "ludźmi". - Grypsowanie nawet na początku lat 90. to nie było to, co kiedyś. Nie trzymano się już tych sztywnych zasad. Jak ja trafiłem do aresztu, to grypsowali tylko po to, żeby nie pracować, bo im się nie chciało - opowiada Jan. Miał, jak sam mówi, bardzo silną psychikę, więc nie dał się złamać. Przez kilkanaście miesięcy, które spędził w areszcie, toczyły się jego rozprawy. - Prokurator chciał dla mnie 15 lat - twierdzi. Prawie się oswoił z takim obrotem sprawy, ale sędzia był innego zdania i ogłosił wyrok, który brzmiał - 25 lat pozbawienia wolności. Wówczas kary śmierci już się nie wykonywało, a dożywocia jeszcze nie było. Był to największy wymiar kary, jaki mógł otrzymać. - Mój adwokat odwoływał się, były kolejne rozprawy, ale ostatecznie utrzymano 25 lat więzienia. Miałem wtedy 35 lat i całe życie przed sobą - opowiada trochę z żalem. Trafił na "zamek" Jest 1993 rok. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy gra swój pierwszy koncert, prezydent Polski Lech Wałęsa rozwiązuje Sejm i Senat, zarządzając przedterminowe wybory, a z oficjalną wizytą do Polski przyjeżdża prezydent Rosji Borys Jelcyn. Jan miał wówczas co innego na głowie. Trafił do Zakładu Karnego w Tarnowie na tzw. zamek, czyli do zakładu zamkniętego, z którego nie ma wyjścia. Był to wówczas kryminał złą sławą owiany. Wielu bało się tam jechać. - Było tam pełno małolatów i to oni rządzili - opowiada. A trzeba wiedzieć, że młodzi przestępcy to prawdziwa zmora w więzieniu. - Kozak na kozaku, każdy pierwszy do bicia, cały czas się tłukli. Często dochodziło do gwałtów na słabszych psychicznie więźniach - dodaje. To było prawdziwe piekło, w którym przeżyć mógł silny, ale nie tyle fizycznie, co psychicznie. Jak sobie poradził? - Nie grypsowałem, ale bali się mnie i to bardzo - mówi. - Bali się, że zostaną "schowani do wora" - dodaje. Co to oznacza? Jan tłumaczy mi, że grypsujący to elita więzienna, ale muszą się trzymać tysięcy zasad, których nieprzestrzeganie powoduje, że są "chowani do wora", czyli robi się z nich cweli, którzy są traktowani jak śmiecie. W dzień bici, w nocy gwałceni. Co mógł im zrobić młody zabójca? - Startowali do mnie, ale podchodziłem do nich na spacerniku i mówiłem, że jak mnie któryś ruszy, to np. uderzę takiego w twarz szmatą do podłogi. To automatycznie sprawiało, że w oczach innych grypsujących spadliby na samo dno hierarchii - tłumaczy. Przyznaje, że tym, którzy nie byli w kryminale, ciężko zrozumieć panujące tam zasady. Nie ma koszmarów Wkrótce zaczął pracować jako brakarz, bo jak sam opowiada jakoś musiał się przystosować do nowej sytuacji i "kosmicznego" wyroku. Brał również udział w terapii dla alkoholików. I tak dzień za dniem, pełne monotonii. - Warunki były koszmarne. Szpary między oknami na dwa palce, czy lato, czy zima, nikogo to nie interesowało z władz więzienia - mówi. To właśnie przez te warunki uważa, że nabawił się wielu chorób. Siedział z różnymi więźniami, dużo było takich jak on, czyli zabójców. Jeden z dożywociem. Co ciekawe to nie oni się wieszali w Tarnowie. "Ciśnienia" nie wytrzymywali zwykli złodzieje, którzy mięli wyroki po dwa, czy trzy lata. - W więzieniu trzeba mieć mocną psychikę - powtarza. Nie podążał za duchem mody więziennej i nie robił tatuaży. - Nie mam nawet jednej kropki, a pełno było takich małolatów w wieku 20 lat, z wyrokami po około 2 lata, co potrafili wytatuować sobie nie tylko ręce, nogi i tułów, ale całą gębę - opowiada. - Mnie to nie bawiło - dodaje. Pytam o staruszkę. Nawet powieka mu nie drgnie, gdy o niej opowiada. Po tylu latach pamięta jej imię i nazwisko. Czy śniła mu się przez te wszystkie lata? - Nie, nigdy. Jasne, że żałuję, ale nawet o niej później nie myślałem - mówi. Czasami łapie się na tym, że rozmawiamy o zabójstwie, jakby chodziło o kradzież zapałek z kiosku. Nie wiem czy to tylko taka gra, czy Jan jakoś to kiedyś poukładał w swojej głowie i dlatego na nim to nie robi wrażenia. Podobno kto raz zabił, będzie to robił po raz kolejny. - Nie - odpowiada stanowczo. - Nigdy już nikogo nie zabiję - mówi pewnym głosem. Przepustka i wolność Przez wiele lat prosił wychowawcę o przepustkę, ale jej nie dostał. - Grypsujący grypsującego "sprzedawał" i dostawał przepustki, a ja nigdy nikogo nie sprzedałem... to miałem szlaban - mówi. Po 12 latach w Tarnowie, trafił na 6 miesięcy do Załęża, następnie były już lekkie zakłady karne w Uhercach i Chmielowie. W celi miał telewizor więc wiedział, że świat się diametralnie zmienił, ale co innego zobaczyć go na żywo. W 2005 roku w Uhercach dostał pierwszą "przepustkę". Na pół godziny wyszedł z wychowawcą i innymi więźniami przed bramę. Nic jednak nie widział. Prawdziwą przepustkę otrzymał po 18 latach. - Pierwszą długą przepustkę dostałem dokładnie 10 kwietnia 2010 roku, gdy doszło do katastrofy w Smoleńsku. - To było 16 godzin. Byłem na pielgrzymce w Częstochowie, zobaczyłem wolność i... nic specjalnego nie czułem - mówi. Podkreśla, że wielu więźniów boi się wolności, po wyjściu z zakładu tygodniami albo miesiącami siedzą w swoich domach, a on świat przyjął ze spokojem, choć jak szedł siedzieć nie było komórek, laptopów, a policjanci jeździli nysami i polonezami. Dokładnie 25 września 2012 roku, a zatem po prawie 20 latach i 8 miesiącach wyszedł na warunkowe zwolnienie. Po przekroczeniu progów więzienia, poszedł do sklepu, następnie szybko wsiadł do autobusu i do Rzeszowa. - Dojechałem w nocy, miasto się bardzo zmieniło, ale jakoś nie zrobiło to specjalnie na mnie wrażenia - tłumaczy. W sumie przepracował 17 lat na wolności i 12 lat w kryminale. Teraz dostaje skromną rentę. Nigdy nie miał żony, ani dzieci. Z rodziny została mu tylko bratowa i jej dorosły syn. - Przegrałem swoje życie. Nic nie mam i żałuję, że tak się to potoczyło - szczerze przyznaje. Na koniec pyta: - Nie wie pan, czy jakiś bank dałby mi kredyt, bo chciałbym jakieś małe mieszkanie kupić? Odnoszę wówczas wrażenie jakbyśmy pochodzili z innych światów. Myślę sobie, że dobrze mieć jakieś plany i nie poddawać się, ale kto wie, czy obecna rzeczywistość w Polsce nie będzie dla niego bardziej brutalna niż pobyt w zakładzie karnym, gdzie są jasne i przejrzyste zasady. Grzegorz Anton