Mirosław G. pochodzi z Niska. Tu mieszkają do dziś jego rodzice (ojciec jest znanym i praktykującym ciągle specjalistą od chorób serca), tu przez wielu swych dawnych kolegów, znajomych i nauczycieli wspominany jest bardzo pozytywnie. To, co w lutym 2007 r. pokazały chyba wszystkie stacje telewizyjne, musiało więc być dla nich szokiem. Oto skutego kajdankami Mirosława G. funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego wyprowadzili ze szpitala MSWiA w Warszawie, a na konferencji prasowej szef CBA i minister sprawiedliwości oskarżyli go o "bezwzględne i cyniczne" łapówkarstwo, a nawet zabójstwo pacjenta poprzez odłączenie go od aparatury podtrzymującej życie. Sąd tymczasowo aresztował lekarza, prokuratura stawiała kolejne zarzuty (mobbing, molestowanie, fałszowanie dokumentacji medycznej), ale w maju Sąd Okręgowy w Warszawie uchylił areszt i wyznaczył kaucję 350 tys. zł, po wpłaceniu której Mirosław G. miał wyjść na wolność. Rodzina lekarza zebrała tę kwotę, ale prokuratura odwołała się od tej decyzji do sądu apelacyjnego, a ten 11 maja wstrzymał zwolnienie za kaucją. Ponownie zajmie się tą sprawą 18 maja. Za aresztowanego poręczyło m.in. czterech szefów izb lekarskich oraz były rzecznik praw obywatelskich Andrzej Zoll. - Poproszono mnie, a ja nie miałem żadnych oporów, by poręczyć za doktora G. - powiedział "Sztafecie" prezydent Stalowej Woli Andrzej Szlęzak. Jego zdaniem, to, co zrobiła w tej sprawie prokuratura i cały ten medialny spektakl, to przerost formy nad treścią. - Miałem styczność z doktorem G., kiedy chora była moja bratanica. Ani mnie, ani jej rodzicom w żaden sposób nie dał do zrozumienia, że oczekuje korzyści majątkowych - opowiada prezydent Szlęzak.