Niedawno Dębicą wstrząsnęło otrucie psa warfaryną, środkiem stosowanym do zwalczania gryzoni. Wcześniej w tym mieście grupa zwyrodnialców podpaliła kota. Z kolei w Mielcu, pijany mężczyzna wyrzucił psa z pierwszego piętra. Ale to nic w porównaniu do cierpień, jakie na zwierzęta sprowadzają kłusownicy w kolbuszowskich lasach. Kary za to wszystko, jeżeli w ogóle są, mają charakter symboliczny. Jak bowiem inaczej nazwać werdykt Sądu Rejonowego w Dębicy, który za otrucie psa skazał 32-latka na dziesięć miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Mężczyzna ma również uiścić 100 zł na konto miejscowego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i pokryć koszty sądowe. Płonący kot rozpaczliwie walczył o życie Zapewne sprawy nie byłoby w ogóle, gdyby nie to, że właścicielami czworonoga było małżeństwo, z którym zabójca psa był w konflikcie. To nie pierwszy przypadek bestialskiego znęcania się nad zwierzętami w Dębicy. W grudniu 2008 r. niezidentyfikowana dotąd grupa chuliganów podpaliła kota na jednej z posesji przy ul. Paderewskiego. - Patrolujący to osiedle strażnicy zauważyli tam płonące 4-metrowe tuje - relacjonuje Sylwester Bieszczad, komendant Straży Miejskiej w Dębicy. - Pożar spowodował kot, który rozpaczliwie próbując ugasić ogień na sobie, obcierał się o te drzewa. Pożar się rozprzestrzeniał. Zapaliły się składowane na podwórku worki foliowe, a w pobliżu były budynki i zaparkowane samochody. Wspólnie z właścicielem domostwa strażnicy ugasili pożar. Pomoc straży pożarnej okazała się już zbyteczna. Wyrzucił psa przez okno Również Mielec nie jest wolny od sadystów. Kompletnie pijany mężczyzna wyrzucił psa z pierwszego piętra jednej z tamtejszych kamienic. Pieskowi - rudawemu kundelkowi - który, piszcząc schował się pod balkonem domu, na szczęście nic poważnego się nie stało. Odwieziono go do schroniska, gdzie zaopiekował się nim lekarz. 37-letni Robert G, który podczas libacji alkoholowej wyrzucił zwierzę przez okno, nie potrafił podać racjonalnych powodów swego postępowania. - Potraktowano psa, jak zwykłego śmiecia - komentował Arkadiusz Misiak, komendant Straży Miejskiej w Mielcu. - Wyrzucono go przez okno na jezdnię ulicy Obrońców Pokoju. To cud, że zwierzęciu nic poważnego się nie stało - dodał. Nie mniejszą głupotą i brakiem odpowiedzialności, popisał się inny mielczanin zamykając szczeniaka w samochodzie i zostawiając go na pełnym słońcu. Szczeniak był bliski śmierci Mały bernardyn przebywał w takich warunkach co najmniej cztery godziny. Pies był bardzo spragniony i wycieńczony. Gdyby nie interwencja policji, zdychałby w męczarniach. - Kiedy przyjechaliśmy tam, zobaczyliśmy wycieńczonego i spragnionego szczeniaka rasy bernardyn, szczelnie zamkniętego w fiacie 126 p - relacjonował Grzegorz Bajda z mieleckiej policji. - Świadkowie twierdzili, że pies w rozgrzanym aucie przebywał co najmniej cztery godziny. Funkcjonariusze natychmiast otworzyli samochód i uwolnili wycieńczonego psiaka, który do trafił do schroniska dla zwierząt. - Dlaczego ludzie działają tak bezmyślnie? - irytuje się Dariusz Paluch, mielecki policjant, a prywatnie właściciel dwóch psów. - Przecież zamknięcie w aucie tej psinki i zostawienie na wiele godzin w takim upale mogło skończyć się dla niej tragicznie. Nie przypuszczam jednak, żeby ktoś zrobił to z premedytacją Przyczynę widziałbym raczej w braku wyobraźni - zaznacza Paluch. Kłusownicy-sadyści w zasadzie są bezkarni Na szyi miała zaciśniętą pętlę z metalowej linki, poodcinane nogi, wycięte łopatki i rozcięty brzuch. Tak wyglądała sarna, na którą niedawno natknięto się w Dębiakach. Obok zmasakrowanej łani leżał martwy płód, który oprawca wyciągnął z jej wnętrzności. Jak przekonują kolbuszowscy leśnicy, tak makabryczne widoki nie należą do rzadkości. Jak niestety pokazuje życie, schwytanie kłusowników-sadystów graniczy z cudem. A gdy nawet wpadają w ręce policji, to najczęściej zostają potraktowani ulgowo. - Bardzo trudno znaleźć kłusowników - przyznaje Kazimierz Kriger, szef Nadleśnictwa Kolbuszowa. - Jeśli nawet uda się ich jakoś zidentyfikować, to zawsze znajdą jakieś wytłumaczenie. Jeśli taka osoba przykładowo jest przyłapana na dobijaniu zwierzyny, mówi zazwyczaj, że robi to, aby ulżyć jej cierpieniom. Argumentuje też, że las państwowy jest miejscem, do którego każdy może wejść. Agonia takiego zwierzęcia jest straszliwa Rutyniarze sprawdzają swoje wnyki co dwa, trzy dni. Natomiast amatorzy, których jest zdecydowana większość, robią to niezwykle rzadko, albo o nich po prostu zapominają. W związku z tym, nieraz można spotkać rozkładające się zwłoki zwierząt, które pozostawione same sobie całymi dniami zdychały uwięzione w śmiercionośnej pułapce. - Agonia takiego zwierzęcia jest straszliwa, dla nas ludzi trudna do wyobrażenia - uważa Bartłomiej Peret, kolbuszowski leśnik. - Wyczuwa się to po przeraźliwym krzyku uwięzionego stworzenia, który słychać z kilku kilometrów. Kiedy się do niego podchodzi jest tak zestresowane, że na widok człowieka umiera na zawał serca - dodaje. - Pamiętam przypadek, kiedy w sidła złapał się bóbr - wspomina Peret. - Uwięzionego zwierzaka zauważyli okoliczni mieszkańcy. Kiedy bóbr ich zobaczył, zdechł ze strachu. Innym razem znaleźliśmy uwięzioną w sidłach sarnę. We wnyku tkwiła jej tylnia łapa. Widać było, że od kilku dni walczyła o życie. Do tego stopnia, że metalowa linka obdarła jej kończynę aż do kości. Podcięliśmy jej gardło, by ulżyć jej cierpieniom. Paweł Galek