Później już tylko udoskonalano system. Za wspomniane cło władca gwarantował sprzedawcom bezpieczną drogę. Teoretycznie, bo rabusie i tak napadali na karawany. A jeśli tylko sprzedawcy zjechali z wyznaczonej trasy, płacili kary; mogli też stracić cały towar. Radia i spirytus W każdej epoce istniały komory celne i opłaty. Dla przykładu, XII-wieczna taryfa z komory celnej w Pomichowie nad Wisłą przedstawiała się tak: jeden denar - od pustego wozu. Jeden denar - od dwóch sztuk nierogacizny. Dwa denary - od sztuki bydła rogatego. 12 denarów - od wozu z suknem. Nic więc dziwnego, że kto mógł, starał się obejść komory i przemycał to, co warto. Przeważnie były to działania detaliczne. Ale gdy tylko rozszerzano listę przedmiotów przeznaczonych do oclenia i wyśrubowano opłaty, przemyt zaczął nabierać charakteru masowego. W latach 20. i 30. zeszłego stulecia kwitł już na olbrzymią skalę. Dość powiedzieć, że przez siedem lat małopolski inspektorat straży granicznej, pełniącej wówczas również funkcje straży celnej, zatrzymał towary o wartości ponad miliona ówczesnych dolarów. Przy czym zielone były wtedy warte kilkakrotnie więcej niż obecnie. Przez południową granicę docierały do Polski najbardziej poszukiwane towary: brzytwy, żyletki, obuwie z podeszwami gumowymi, owoce południowe, pierwsze radia, płyty gramofonowe, opony oraz artykuły chronione monopolem państwa: wódki, spirytus, tytoń, zapałki oraz zapalniczki. Na tym robiono w Polsce największy interes. Gdańsk przemytników To wszystko nic w porównaniu z tym, co działo się na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Cieszyło się ono specjalnymi przywilejami celnymi, które umożliwiały dokonywanie niebywałych przekrętów. W 1929 roku firma Hoehne sprowadziła tam z Niemiec w ramach kontyngentów bezcłowych osiem lokomotyw, po czym sprzedała je do Polski z olbrzymim zyskiem. Do Wolnego Miasta Gdańska, mającego 24 kina, tylko w styczniu 1930 roku przywieziono 300 filmów fabularnych. Większość z nich oczywiście trafiła na teren polskiego Pomorza. Bez opłat celnych. Przez Gdańsk wywożono też nielegalnych żydowskich emigrantów, którzy z Polski usiłowali dostać się do Ameryki Południowej, USA lub Palestyny. Największy przemyt kwitł jednak na kolei, bo towary przewożono całymi wagonami. Drogie owoce południowe, jak ananasy, pomarańcze, figi oraz daktyle, clono w zamkniętych transportach (bez rozpieczętowywania) jako tanie cytryny. Machloje związane były też z przemytem szkła oraz cleniem śledzi po zaniżonych stawkach. Nosek pełen towaru Oprócz takich wielkich interesów robiono i małe. Głównie na granicy czeskiej oraz radzieckiej. Przenoszono tam towary w tzw. noskach (od noszenia). Znany przemytnik Sergiusz Piasecki, który później został literatem, tak opisywał ten sposób: ''(noski) stanowią coś w rodzaju olbrzymich, podwójnych kamizel sięgających od piersi aż po uda. Są to podwójne, płócienne worki, których wolną przestrzeń wypełnia się towarem (...) wagi od 20 do 30 funtów i umocowuje paskami na barkach. Na bandaż wkłada się kożuch i wyrusza w drogę''. Jak wyglądał przemyt? Po zakończeniu II wojny światowej towar przemycano z Czech (ani z Niemiec, ani z Rosji nie było co przemycać). Ówczesny polski minister skarbu pisał w liście do szefa resortu obrony, iż ''(...) przemyt do Polski uprawiany jest obecnie na olbrzymią skalę. Zagraniczne zapałki, drożdże i sacharyna są w sprzedaży na prawie całym terytorium państwa. Gospodarka narodowa traci przez to dziennie miliony złotych. W związku z tym przemytem wywozi się z kraju przez niestrzeżoną granicę walutę zagraniczną''. Ludzie pod ostrzałem Pod koniec lat 40. uszczelniono granice. Ale nie całkiem. Opisywała to prasa. ''Jeśli widzą, że nic nie zdradza obecności WOP-istów, wówczas przystępują do "pracy". Wystarczy gwizdnięcie. Z bacówek po drugiej stronie granicy wychodzą dostawcy, krótka rozmowa, ustalenie ceny, przyjęcie zamówienia na towar z Polski i przez granicę lecą buty. Nikt nie przekracza granicy. Nie pozostają ślady. Tylko na polskiej stronie rośnie kupka obuwia''. Żeby zatrzymać przemytników, którzy poruszali się nocą, strażnicy wystrzeliwali świetlne race, a potem strzelali z automatów. Druga strona też nie żałowała kul. Grozę budził wśród pograniczników przemytnik Dyrczoń. ''Nie żartował. Gdy podczas nocnych przepraw przez góry spotykał strażników polskich lub czeskich - wówczas daleko niosły się echa wystrzałów. Strzelali żołnierze, ostrzeliwał się i Dyrczoń''. Kto by pomyślał, że ludzie byli gotowi ryzykować własne życie za to, żeby inni mogli kupić ładne, czeskie zapalniczki, modne buty, a także tanie wieczne pióra i długopisy. Rafał Jabłoński