Mężczyzna tylko częściowo przyznał się do winy. Grozi mu nawet dożywocie. Zwrot w sprawie nastąpił wczoraj. Rodziców dzieci - początkowo zatrzymanych - przesłuchano jedynie w charakterze świadków i wypuszczono na wolność. Dopiero wtedy rozpoczęły się intensywne czynności prokuratury ze znajomym rodziny. Przypomnijmy - w piątek matka chłopca zauważyła, że jej syn nie daje oznak życia i zadzwoniła po pogotowie. Ratownicy podjęli reanimację, która była następnie kontynuowana w szpitalu. Mimo że udało się przywrócić czynności życiowe, stan dziecka lekarze określali jako krytyczny. Chłopczyk posiadał liczne obrażenia, w tym obrażenia głowy. Okazało się, że z matką przebywała córka, u której także zauważono obrażenia. Wezwany na miejsce lekarz potwierdził spostrzeżenia policjantów i postanowił skierować dziewczynkę do szpitala. Na szczęście obrażenia, jakie posiadała, nie zagrażały jej życiu. (az) Paweł Pawłowski "Mówił, że nienawidzi tego dziecka" Prokurator okręgowy w Rzeszowie Łukasz Harpula poinformował w poniedziałek PAP, że 40-letni mężczyzna przyznał się do tego, że mógł spowodować śmierć chłopczyka, ale utrzymuje, że obrażenia, jakich dziecko doznało, były przypadkowe. Przyznał się też do wielokrotnego znęcania się ze szczególnym okrucieństwem nad obecnie 2,5-letnią dziewczynką. Mówił, że z niezrozumiałych dla siebie powodów nienawidzi tego dziecka, że sprawiało mu przyjemność zadawanie jej bólu oraz to, że dziecko się go boi. Grzegorz B. mówił też, że chętnie zostawał sam z dziećmi, jako opieka, aby móc znęcać się nad dziewczynką. "Tak też było tym razem. Poprosił matkę dzieci, by wyświadczyła mu przysługę i poczekała na stacji benzynowej na kogoś, kto ma rzekomo oddać mu pieniądze. Chodziło o to, aby jak najdłużej nie było jej w domu, i by on mógł w tym czasie znęcać się nad Leną" - mówił prokurator. W czasie jego pobytu w domu z dziećmi matka zdenerwowana tym, że rzekomy dłużnik się nie zjawia, dzwoniła do Grzegorza B., co z kolei denerwowało jego. "Jak wyjaśniał, w tym czasie jeszcze niemowlę zaczęło płakać. On chcąc uciszyć dziecko wyjął je z łóżeczka i wtedy malec miał mu wypaść z rąk, uderzając głową o podłogę. Stracił przytomność i mężczyzna - jak twierdzi - usiłował go reanimować, ale nie umiał. Przyznał, że dziecko w tym czasie mogło jeszcze kilkakrotnie uderzyć głową o podłogę" - opowiadał Harpula.