To były sekundy. Nagle zachybotało pociągiem, zgasło światło. To było takie uczucie, jakby człowiek był w stanie nieważkości - opowiada niespełna 25-letni Maciek Kowalski z Przemyśla. - Tyle, że w stanie nieważkości człowiek się nie obija tak boleśnie o okoliczne sprzęty. Usłyszałem zgrzyt miażdżonej stali, za chwilę poczułem swąd. Coś jakby olej, spalenizna - tak wspomina katastrofę kolejową pod Szczekocinami absolwent prawa Uniwersytetu Rzeszowskiego. Ten kurs do Warszawy Maciek zna dobrze. Nie pierwszy raz jechał tym pociągiem jechał. Do stolicy jeździ często, serce go tam ciągnie do ukochanej, Julii. Ale ten wyjazd był trochę inny. W poniedziałek Maćka czekała rozmowa kwalifikacyjna i to nie byle gdzie, bo w Ministerstwie Skarbu. Młody prawnik złożył tam swoją aplikację, bo szuka pracy. Zaproszono go na rozmowę. Do Krakowa podróż przebiegała jak zawsze. - Zwykle tym składem jedzie się bez przesiadek, ale tym razem było inaczej - relacjonuje Maciek Kowalski. - Przed Krakowem przyszedł konduktor, powiedział że będziemy się przesiadać do innego pociągu - wspomina. Pasażerom pokazano skład, do którego mają się przesiąść. - Większość poszła do tylnych wagonów - opowiada młody prawnik. - Ja wsiadłem do wagonu tuż za lokomotywą - dodaje. Rzucało nami po całym przedziale W przedziale poza Maćkiem były jeszcze dwie osoby. Pociąg gnał po szynach, a 25-latek przeglądał notatki, przygotowywał się do czekającej go rozmowy kwalifikacyjnej. Było spokojnie, ciepło, cicho, bezpiecznie...- Nagle coś szarpnęło pociągiem, zazgrzytało - wspomina Maciek. - Potem kolejne szarpnięcie, zgasło światło. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, huk był straszy i rzucało nami po przedziale - opowiada chłopak. - Trwało to może cztery, pięć sekund. Potem poczułem swąd spalenizny i nastała cisza. Na chwilę, bo zaraz potem usłyszałem krzyki ludzi - mówi młody prawnik. Co się wtedy czuje? Gdy nagle bezpieczny pociąg zamienia się w tony rozpędzonego żelastwa, nad którym nikt nie panuje? - Nie myślałem o niczym poza tym, żeby się skulić i trzymać jednego miejsca - przyznaje Maciek. - Taka instynktowna obrona przed tym, żeby nie rzuciło mnie na coś, co mogłoby mnie zranić - dodaje. Coś, co jeszcze chwilę temu było wagonem pociągu, zatrzymało się w nienaturalnej pozycji, Po prostu zawisło na skos. Maciek zaczął nawoływać współpasażerów. - Krzyczeliśmy do siebie, nawzajem sprawdzając czy żyjemy, czy nic się nikomu nie stało - wspomina 25-latek. - Była chwila ulgi, gdy usłyszałem, że wszyscy wyszliśmy z tego cało, że nikomu nic nie jest poważnego - dodaje. Zmiażdżone wagony, rozrzucone rzeczy - Nie wszystkim się jednak udało. Do uszu Maćka i jego współpasażerów dochodziły krzyki bólu i rozpaczy. - Ktoś wzywał pomocy, niedaleko całkiem, jak się zdawało - relacjonuje ciągle jeszcze mocno poruszony młody człowiek. - A ja nie mogłem stamtąd wyjść, drzwi były zablokowane, a przedział po prostu przekrzywiony. Chwilę potem pojawili się strażacy. - Upewnili się, że nam nic nie jest i kazali zostać, gdzie jesteśmy - przywołuje wspomnienia chłopak. - Obawiali się, że jak zaczniemy sami wychodzić, to przekrzywiony wagon runie - wyjaśnia. Młodemu prawnikowi udało się jakoś dostać do okna. Nie bez trudu je otworzył. - Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, co się stało - przyznaje Maciek. - Zobaczyłem kupę zmiażdżonego żelastwa i rozrzucone osobiste rzeczy ludzi - wspomina. Nie chcieli zawracać głowy Po Maćka i jego współpasażerów w końcu przyszli strażacy. - Moglibyśmy ostatecznie wyjść sami, bo okazało się, że wagon się trzyma, ale w tym miejscu, gdzie miał być młotek do awaryjnego wybicia szyb, nie było nic - opowiada 25-latek. To co zobaczył wokół siebie po wyjściu z pociągu było straszne. - Widziałem ciała pokryte workami, krzyczących na noszach rannych - wspomina Maciek. Grupki tych, którzy nie ucierpieli skupiły się razem. - Nie wiedzieliśmy co robić, nie chcieliśmy zawracać głowy, w końcu byli bardziej potrzebujący od nas - wyjaśnia Maciek. W końcu zatrzymali jakiś wóz strażacki, który dowiózł ich do szkoły w Szczekocinach. Tam dostali herbatę, jakieś kanapki. - Potem podjechały autobusy. Jechały do Krakowa i Warszawy, zabrałem się do stolicy - opowiada Maciek. Pierwszy telefon do taty, drugi - do dziewczyny Pierwszy numer telefonu, jaki wybrał na swej komórce tuż po katastrofie, to był numer ojca.- Powiedziałem, że żyję, nic mi nie jest i żeby się nie martwili - wspomina Maciek. Zaraz potem zatelefonował do Julii, swojej dziewczyny. Na rozmowę kwalifikacyjną zdążył. Jak poszła, sam nie wie. - Byłem zdenerwowany - przyznaje. Ale o tym, że jechał na nią tym feralnym pociągiem nie wspomniał. - Nikt mnie o to nie pytał - mówi Maciek. - To po co miałem o tym mówić? Dopiero po rozmowie poszedł raz jeszcze do szpitala, bo poza kostką nogi bolał go jeszcze kręgosłup. - Potłukłem się zwyczajnie - mówi spokojnie Maciek. - Miałem szczęście, tam ludzie naprawdę strasznie ucierpieli , niektórzy zginęli - dodaje smutno. Kiedy rozmawialiśmy z Maćkiem, był jeszcze w Warszawie. Wkrótce potem wybierał się do domu, do Przemyśla. Czym? - Pociągiem - zadeklarował po prostu. Dostał ogromny dar - mówi ojciec Maćka Kiedy doszło do katastrofy rodzina Kowalskich siedziała w domu zajęta rozmową. - Usłyszałem głos syna w słuchawce - wspomina ojciec Maćka, Witold Kowalski. - Dziwny, zduszony jakby. Mówił, że mieli wypadek, że jest w przedziale. Nogi się pode mną ugięły - opowiada. - To było tuż po katastrofie - dodaje. - Zadzwoniłem na policję i do małopolskiego centrum zarządzania kryzysowego - relacjonuje W. Kowalski. - Cały czas byliśmy w kontakcie z synem, ale spokojniejszy stałem się dopiero, gdy w jego telefonie usłyszałem syreny nadjeżdżających wozów strażackich i karetek - przyznaje. O Maćku ojciec mówi po prostu: twardy chłopak. Nie dziwi go, że ma zamiar wracać do domu pociągiem. - Przecież od lat jeździ pociągami - stwierdza W. Kowalski. - Na pewno bardzo to przeżył - dodaje. - I chyba ma świadomość, że dostał od losu dar, jakby drugie życie - zamyśla się. - Inni jadący tym pociągiem go niestety nie dostali. Monika Kamińska