Znakomity rzeźbiarz, malarz i gawędziarz gościł w Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem. Zdzisław Pękalski to artysta nietuzinkowy. Już w pierwszych chwilach spotkania porywa opowieściami o zbieraniu starych koryt i fascynacji bieszczadzkim Czadem. Bieszczadzki artysta znany z rozlicznych zainteresowań tworzy już od ponad czterdziestu lat. Urodził się na początku lat 40. we Lwowie. Dzieciństwo spędził w Przemyślu. Studiował w Instytucie Wychowania Artystycznego na UMCS w Lublinie. To właśnie w tym czasie zaczął poznawać Bieszczady. Zachwyciły go swoi urokliwym charakterem, niedostępnością. Wiedział, że odnalazł swoje miejsce. Tuż po studiach, w poszukiwaniu pracy trafił do Leska. Niestety, miejski charakter tej miejscowości nie przypadł mu do gustu. Nalegał, by przydzielić go do jakiejś odludnej wsi, bez elektryczności, z daleka od cywilizacji. I udało się. W 1963 roku zamieszkał w Hoczwi, gdzie mieszka i pracuje do dziś. W latach siedemdziesiątych założył Izbę Regionalną w Hoczwi, gdzie pełni rolę kustosza, konserwatora i przewodnika. Uprawia malarstwo, rzeźbę, grafikę, poezję. Swoje prace wystawiał na kilkudziesięciu wystawach indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą. Od czterech lat prowadzi w Hoczwi autorską galerię sztuki. Jak mówi sam artysta, mieści się ona w najbardziej ruchliwym miejscu tego regionu, na przecięciu małej i dużej obwodnicy Bieszczad. A gdy się już tam trafi, zewsząd otaczają bieszczadzkie diabły i upiory. Przez wiele lat biesy i czady były ulubionym tematem plac Pękalskiego. - Nasze diabły są dość nietypowe, ludzkie. Czy ktoś się kiedyś zastanawiał skąd się wzięło powiedzenie "ale czad", czy "czadowo"? Oczywiście od naszego Czada, diabła, który służył ludziom - wyjaśnia artysta. 20 lat temu, rzeźbiarz znany głównie z demonicznych prac nagle porzucił dotychczasowy temat. - Skończyła się moja fascynacja diabłami, demonami i czarownicami. Brakowało mi inspiracji, powtarzałem się - wspomina. - Zacząłem szukać inspiracji gdzie indziej, trafiłem na świętych. Okazało się, że to temat nieograniczony, nieskończony. Prace Zdzisława Pękalskiego prezentowane na wystawie z Rudniku są właśnie przykładem sztuki sakralnej inspirowanej ikonami, w której ostatnio lubuje się artysta. Jak zaznacza, pokazywane dzieła nie są rzeźbami, co sugeruje tytuł wystawy. - Ja dopisuję do nich treść pędzlem, czasem nawet nie. To raczej malarstwo sakralne. Użyte zamiast płótna koryta i niecki to symbolika wprost ze stajenki betlejemskiej. Koryto wygląda jak wypisz wymaluj żłóbek. To moje skojarzenie spowodowały, że sięgnąłem po takie tworzywo - wyjaśnia. Jak przyznaje na początku niezwykle łatwo było mu pozyskać materiał do pracy. - Pracowałem wtedy jeszcze jako nauczyciel. Kiedy z gospodarstwie moim i teścia skończyły się koryta poprosiłem swoich uczniów by poszukali u siebie w domu zniszczonych, niepotrzebnych. Niestety, to też nie trwało długo. Miałem wtedy wystawę w Przemyślu. Przyjechała telewizja i pokazała relację. We wsi ludzie szybko podłapali, że na korytach można zarobić. I skończyły darmowe. Musiałem płacić - śmieje się. Oprócz wspomnianych już koryt, których przez jego pracownię przeszło wiele, w swojej pracy twórczej wykorzystuje także fragmenty desek z rozbieranych stodół, uszkodzone pnie drzew a nawet drewniane elementy spalonych kościołów. - Czasem z takich łowów wracam gorzej usmarowany niż górnik z kopalni. Ale opłaca się - podsumowuje. Dzięki wykorzystaniu nadpalonych desek jego prace zyskują niepowtarzalny charakter. Malarstwo sakralne Zdzisława Pękalskiego można oglądać w Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem tylko do końca lutego. Agnieszka Kopacz