Ksiądz Krzysztof na rowerze zjeździł kawał świata. Mówi, że tylko w ten sposób można naprawdę poznać i kraj, i ludzi. W podróż do Rosji wyruszył w towarzystwie jeszcze jednego rowerowego zapaleńca. Kiedy zatrzymywali się na postojach w Rosji, tamtejsi kierowcy pytali ich, skąd jadą i dokąd zmierzają. - W odpowiedzi podawaliśmy tylko nazwy najbliższych miejscowości, bo nikt nie chciał uwierzyć, że na rowerach jedziemy z Polski aż do Irkucka - śmieje się ks. Kowal, proboszcz parafii w Pietropawłowsku Kamczackim. Dlaczego wyjechał z Polski na odległą Syberię? - Pewnego razu usłyszałem kazanie o biskupie Jerzym Mazurze, który realizuje swoje powołanie na Syberii. Dowiedziałem się, że potrzebuje chętnych do pomocy. Od razu się zgłosiłem. Zwolniono mnie z obowiązków w kraju. Po dwóch latach pracy w Irkucku zostałem posłany na Kamczatkę - opowiada. Kościół na końcu świata - Dla mnie była to normalna kolej rzeczy. A może wynikało to z charakteru? Jestem niespokojnym duchem i lubię takie wyzwania - mówi z uśmiechem. Wyzwania to mało powiedziane. Kamczatka to ogromny półwysep z ciężkim klimatem, kraj stu wulkanów. Zima trwa tu osiem miesięcy. Budynki w centrum Pietropawłowska są zasypane do wysokości I piętra. Ludzie poruszają się wąskimi tunelami wykopanymi w śniegu. - Na Kamczatce pokrywa śnieżna dochodzi do 11 metrów. Jednorazowo potrafi spaść nawet 6 metrów śniegu. Najgorzej mają właściciele samochodów. Czasem po kilku godzinach morderczego kopania w śniegu dokopują się do cudzego auta. To jest naprawdę ból - ksiądz nie kryje wesołości. - Drzwi do mieszkań otwierają się tylko do środka, inaczej nie można by wydostać się z mieszkania - dodaje. Rudera zamiast świątyni Kiedy ks. Kowal przyjechał do Pietropawłowska Kamczackiego, katolicy modlili się w drewnianym domku w centrum miasta. Władze podejrzewały, że zbiera się tam jakaś sekta. Kapłan z Polski zakasał jednak rękawy i rozpoczął remont rozsypującego się domku. Po różnych przygodach ze ''specjalistami'' (zamontowali klamki do góry nogami), do pracy włączyli się parafianie. Dziś budyneczek przypomina już kaplicę. Jest tu ołtarz, ambona i cyfrowe organy. Od początku pobytu na Kamczatce ksiądz Krzysztof marzy o świątyni z prawdziwego zdarzenia. Ale tutaj nie jest to takie proste. Obszar parafii księdza Krzysztofa jest bowiem 3,5 raza większy od... całej Polski, a wspólnota katolicka liczy ledwie 85 osób! Niektórzy, aby wziąć udział w mszy św., przebywają aż 650 kilometrów. - Po latach próśb, modlitw i wypełnieniu mnóstwa dokumentów udało się i w ubiegłym roku dostaliśmy pozwolenie na budowę - cieszy się kapłan. Wulkany zamiast witraży Projekt świątyni na 100 osób przygotowali architekci Lesław Strauss i Marek Mendla. - Na budowę potrzebujemy 500 ton kamienia i ok. 850 tys. dolarów - wylicza ksiądz. - Mam tylko półtora roku na rozpoczęcie budowy i zakończenie pierwszego etapu. Jeśli tego nie zrobię, cofną mi pozwolenie. Zachęcam wszystkich rodaków do pomocy - dodaje. Pomoc na pewno się przyda. Kościół ma bowiem powstać na zboczu wzgórza, gdzie wulkaniczna ziemia często drży, a materiały budowlane trzeba będzie sprowadzać samolotem lub statkiem. - Za to zamiast witraży w oknach będziemy mieć widok na wulkany - zdradza ksiądz. Nowa świątynia będzie służyć także Polakom, potomkom tych, których kiedyś zesłano, i tych, którzy pojechali na Kamczatkę za chlebem z Polski, Ukrainy i Białorusi. BEATA SANDER