Za pięć dni Andrzej Stasiowski skończyłby dwadzieścia cztery lata. Jeszcze nie tak dawno dzwonił stęskniony z Madrytu do Gogołowa, do swoich rodziców, siostry i braci. Był szczęśliwy. Opowiadał, że w Hiszpanii wiedzie mu się coraz lepiej. Nowa praca, nowe mieszkanie i coraz lepsze perspektywy... Mówił, że przyjedzie, jak tylko dostanie urlop...A potem nagle ten straszny telefon, że Andrzej wypadł z balkonu. Rozpacz, łzy i w kółko powtarzane pytanie ''Dlaczego?!''. I ciągle żadnej odpowiedzi... Była środa, 19 września. Tego wieczora Stasiowscy nie zapomną nigdy. Telefon odebrała Ania, siostra Andrzeja. - Bardzo się zaniepokoiłam, gdy usłyszałam w słuchawce zdenerwowaną i roztrzęsioną kobietę, która przedstawiła się jako siostra Polki wynajmującej mieszkanie Andrzejowi. Mówiła, że stało się coś złego, że mój brat wypadł z balkonu z czwartego piętra i spadł na samochód. Nogi się pode mną ugięły... - wspomina zdruzgotana siostra. - Boże, co mu jest?! Żyje?! Kiedy to się stało?! - pytała z przerażeniem w głosie. - Wypadek był wczoraj. Odwieźli go do szpitala w ciężkim stanie - mówiła kobieta... Andrzej jeszcze żył... Nie było czasu na zastanawianie. Ania razem z bratem Marcinem od razu następnego dnia pojechali po bilety na autokar i w piątek wyruszyli do Hiszpanii. Wzięli wszystkie rodzinne oszczędności. Nie było tego wiele, około 2 tysięcy za sprzedaną krowę. Andrzej był w śpiączce. Rodzeństwo przez tydzień odwiedzało go w szpitalu, a w międzyczasie próbowali dowiedzieć, jak doszło do tragedii. Sprawą zajęła się hiszpańska policja. Nie chciała jednak podać żadnych szczegółów. Od Polaków, którzy wynajmowali mieszkanie z Andrzejem dowiedzieli się jedynie, że w chwili wypadku nie było nikogo w domu. Nikt nic nie wiedział - Pytaliśmy kogo się dało o Andrzeja. Współlokatorzy, z którymi od niedawna mieszkał nie potrafili nic powiedzieć. Nie było ich wtedy w domu. Wiemy tylko, że do wypadku doszło o 18.30. Andrzej był trzeźwy i nie był pod wpływem narkotyków. Jego przyjaciele ze starego mieszkania też nic nie wiedzieli. Bardzo nam tam pomogli na miejscu, zaopiekowali się nami, jak rodziną. Po tygodniu musiałam wrócić do Polski, do pracy. Marcin został w Hiszpanii - opowiada Ania. Boże pomóż nam go pochować Dzień po jej powrocie do domu zadzwonił Marcin. Łamiącym się głosem powiedział, że Andrzej nie żyje. Od razu pomyśleli o pogrzebie. Chcieli jak najszybciej zobaczyć po raz ostatni syna i pożegnać się z nim. Nie przypuszczali, że sprowadzenie ciała ukochanego dziecka i brata do Polski będzie aż tak kosztowne. - Powiedzieli nam, że musimy za transport zapłacić około 5 tysięcy euro. To prawie 18 tysięcy złotych! Gdyby nie pomoc dobrych ludzi, nigdy nie uzbieralibyśmy takiej kwoty. Żyjemy z czwórką dzieci z emerytury i renty rolniczej. Razem z mężem mamy około 1400 złotych miesięcznie. Ania od miesiąca pracuje za 500 zł na pół etatu w szkole, a jeden syn zarabia 1000 zł. To ledwo wystarcza na życie. Jak Andrzejek żył, to przysłał czasami 200, 300 euro. Taki dobry chłopak był i samodzielny - rozpaczają Kazimiera i Alojzy Stasiowscy. Pomogli dobrzy ludzie Wczoraj zdruzgotana rodzina widziała po raz ostatni Andrzeja. Jego zwłoki udało się sprowadzić do Polski. Połowę całej kwoty, którą trzeba było zapłacić na miejscu pożyczyli przyjaciele Andrzeja z Madrytu. Resztę do 5 listopada trzeba przesłać na konto zakładu pogrzebowego w Hiszpanii. Po naszej interwencji wójt gminy Frysztak przekazał Stasiowskim 5 tysięcy złotych. Ksiądz z parafii zorganizował też składkę dla potrzebującej wsparcia rodziny. Jeszcze za wcześnie, żeby powiedzieć jaka kwota trafiła na konto od naszych Czytelników po ukazaniu się piątkowego artykułu. - Ta rodzina sama nie poradziłaby sobie z tym problemem. Nie mogliśmy ich zostawić bez pomocy. Będziemy jeszcze rozmawiać z lokalnymi przedsiębiorcami i może uda się zebrać więcej - deklaruje wójt Jan Ziarnik. Żegnaj Andrzejku - Syna nic nam nie zwróci, ale to ogromna ulga, że możemy go choć pochować po Bożemu - mówią zrozpaczeni rodzice, którzy wczoraj razem z całą rodziną, przyjaciółmi Andrzeja i sąsiadami żegnali go na parafialnym cmentarzu. Wszyscy z ogromnym bólem odprowadzali ostatni raz chłopaka, który odszedł tak młodo, niespodziewanie i w tajemniczych okolicznościach. Ani rodzina ani znajomi nie dopuszczają do siebie myśli, że mógł targnąć się na swoje życie. Przecież tak bardzo się cieszył, że wyjechał do Madrytu i mógł sobie dorobić. W Gogołowie nie ma żadnych perspektyw dla młodych, tam pracował od dwóch lat w budowlance od świtu do nocy. Ostatnio los się do niego uśmiechnął i dostał nową, legalną pracę. Mniej godzin i za lepsze pieniądze. Jeszcze w sierpniu dzwonił zadowolony... Tajemnicze okoliczności - On by tego nie zrobił. Nie miał powodów. Był szczęśliwy. W pracy się układało. Zawiedziona miłość też nie wchodzi w grę. Jak pytałam go o dziewczyny, to się śmiał, że nie ma na razie tej jednej jedynej - opowiada Ania. - Andrzejek był bardzo wierzący, chodził do kościoła. Specjalnie z Hiszpanii pojechał do Fatimy - szlochają rodzice zmarłego. Rodzina chłopaka ma nadzieję, że tajemnicze okoliczności wypadku rozwikła śledztwo, które toczy się w Hiszpanii. - Nie wiemy, co się stało, ale jedna rzecz nie daje nam spokoju. Andrzej pracował w Madrycie dwa lata. Zarabiał około 1600 euro miesięcznie. Pieniądze odkładał do skrzyneczki zamykanej na kluczyk, którą trzymał w pokoju. Gdy przyjechaliśmy z Marcinem do Madrytu po wypadku brata, skrzyneczka stała w pokoju pusta, a kluczyk leżał w środku. Wierzymy w to, że śledztwo potwierdzi, że Andrzej tego nie zrobił - mówi z przekonaniem Ania. *** Rodzina Stasiowskich będzie musiała oddać pieniądze pożyczone na sprowadzenie ciała Andrzeja do Polski i już w wkrótce zapłacić drugą część kwoty, która przekracza ich skromne możliwości finansowe. Pomóżmy im uporać się z tragedią, jaka ich dotknęła. Liczy się każda złotówka, którą można wpłacać na konto: Bank PKO S.A. Nr konta: 56124026141111000039757164 URSZULA PASIECZNA