Wszystko przez tę piątkę u profesora Jelonka - naukowca o gestykulacji Jasia Fasoli i sile przekazu Wołoszańskiego. Na jego wykłady o Azji na Uniwersytecie Warszawskim przychodziły takie tłumy, że znalezienie miejsca do siedzenia graniczyło z cudem. Dla Maćka nie było to jednak przeszkodą i już na wstępie studiów został za to nagrodzony piątką na egzaminie u Jelonka. Absolwentowi stalowowolskiego "staszka" dodało to nie tylko skrzydeł, ale i motywacji do zainteresowania się kulturą Dalekiego Wschodu. Do tego stopnia, że przy pierwszej nadarzającej się okazji postanowił odwiedzić "skośnooki" naród. I wyszedł z tego prawdziwy Sajgon. Kto tu jest egzotyczny Wyprawa nosiła nazwę "Laos 1999", a w jej skład wchodzili studenci z koła naukowego "Daleki Wschód". Maciek Ryczko, student socjologii, wiedział wtedy na pewno, że musi pokonać 10 tysięcy kilometrów, zanim zakosztuje egzotycznej kultury. Poza tym wiedział już niewiele, podobnie jak jego polscy towarzysze podróży. Nie dziwi więc, że lekki szok wywołali u nich Azjaci, którzy podczas wyprawy z Laosu do Wietnamu próbowali upychać pod kurtkami gości z Polski kartony z papierosami. - Dopiero później dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Wietnamu autobusem przemytniczym - wyjaśnia Maciek. - Podczas tej pierwszej wyprawy Wietnamczycy wydali mi się gadatliwi, agresywni i natarczywi, no i było ich zdecydowanie za dużo. Poza tym Wietnam sam w sobie zupełnie nie jawił się jako moja bajka. O tym wszystkim opowiada przez Skype'a, co chwilę ocierając pot z czoła. W Sajgonie, gdzie Maciej mieszka razem z żoną i dwójką synów, temperatura sięga właśnie 30 kresek na termometrze, i to mimo godziny 20.00 czasu wietnamskiego. Gdyby ktoś wtedy powiedział mu, że niedługo po tej wyprawie bez mrugnięcia okiem wyjedzie tam na rok, by pisać pracę magisterską o Wietnamie, pewnie postukałby się w głowę. Wtedy ludzie masowo wyjeżdżali do Stanów, by pod dwóch latach pobytu za granicą zastanawiać się nad polskimi słowami, a wyprawa do Wietnamu była tak samo egzotyczna jak ta na Księżyc. Ale Maciek wyjechał. Po tę egzotykę właśnie. A żeby było zabawniej, to Wietnamczycy znaleźli w nim - blondynie o jasnej karnacji i solidnej posturze - to, czego on szukał w nich. Na "dzień dobry" - salmonella Swoje stypendium naukowe Maciej wspólnie z kolegą - współautorem pracy magisterskiej - zaczęli na lotnisku w Hanoi, czyli wtedy wielkim placu otoczonym polami ryżowymi i krowami. Zabrakło już za to pracownika polskiej ambasady, który miał się nimi zaopiekować. Podrapali się po głowach, pomyśleli i wzięli taksówkę, żeby dojechać do ambasady. - 10 lat temu w Wietnamie nie było zbyt wielu białych ludzi, więc już na początku kierowcy chcieli nas "orżnąć". Bo w wietnamskiej teorii biały człowiek to kopalnia złota - opowiada Maciej, od niedawna właściciel biura podróży w Wietnamie. Pracownicy ambasady powitali ich okrągłymi ze zdziwienia oczami. - Stypendium? Jakie stypendium? - dopytywali wystraszonych studentów. Na szczęście uczelnia w Warszawie pospieszyła im wtedy z pomocą, ale potem Maciek i inni studenci z Polski musieli sobie radzić sami z wietnamską rzeczywistością. Skromne stypendium wystarczało na podstawowe potrzeby, ale nie wystarczało już do pierwszego. A studenci byli głodni. - Ratowaliśmy się wtedy zupkami wietnamskimi i wietnamskimi odpowiednikami naszych barów mlecznych. Przez ten rok przeszedłem chyba wszystkie choroby, które się łapie jedząc w podejrzanym miejscu, z żółtaczką i salmonellą włącznie. Ale kotów na pewno nie jedliśmy - śmieje się Maciek, który po roku życia na wietnamskim wikcie wrócił do domu lżejszy o 15 kilogramów. Ale te nie zawsze udane eksperymenty kulinarne okazały się pestką w porównaniu do innych pułapek. Jak obrazić Wietnamczyka? Po 10 latach spędzonych w Wietnamie Maciej Leszek Ryczko posługuje się językiem wietnamskim na tyle sprawnie, by prowadzić normalne życie, choć od razu zastrzega, że nie jest to znajomość perfekcyjna. Na początku pobytu wśród Azjatów to właśnie nieopanowanie języka tworzyło najwięcej pułapek - Na pozór język wydaje się bardzo prosty, ale im więcej się nim posługiwałem, tym częściej rozmówcy wrzucali od razu stopień zaawansowany i oczekiwali, że za znajomością języka podąża znajomość kultury - wspomina. Dzisiaj już go nie dziwi, że Wietnamczycy z reguły zaczynają rozmowę z obcymi pytaniem o wiek, stan cywilny i status społeczny. - Tak z grubej rury, ale im jest to potrzebne, żeby ustalić jak się mają do rozmówcy zwracać - wyjaśnia mężczyzna. Bo w języku wietnamskim nie ma zaimków osobowych "ja", "ty", "oni", są tylko zaimki relacyjne, oparte na relacjach rodzinnych i przeniesione do życia publicznego. - W wielkim uproszczeniu: do rozmówcy zwraca się per "starszy wujku", "młodszy wujku", "ciociu". Najbardziej można obrazić Wietnamczyka nazywając go w niewłaściwy sposób, na przykład zwracając się do "szanownej babci" per "młodsza babciu" - tłumaczy Maciej. Na wietnamskich ulicach obowiązuje forma i dystans: tylko mężczyźni witają się przez podanie dłoni lub dwóch, jeśli ten młodszy chce okazać należny szacunek starszemu. Nie ma za to mowy o "cmoknięciu" znajomego w policzek na powitanie. Prężenie małych muskułów - Na początku pobytu w Wietnamie wszystko wydaje się takie samo jak w Polsce. To jest mylące. Ogromne różnice międzykulturowe wychodzą dopiero z upływem czasu - wyjaśnia Maciek. Uśmiecha się na wspomnienie osłupiałych z wrażenia Wietnamczyków, gdy studenci z Polski kurtuazyjnie przepuszczali w drzwiach swoje koleżanki. Albo, co dziwniejsze, sami nalewali sobie piwo czy odpalali papierosa. - W Wietnamie to rola kobiet i to one przepuszczają też mężczyzn w drzwiach. Nie ma mowy o relacjach partnerskich. Są za to relacje wzajemnych zależności: mężczyzna troszczy się o byt i pieniądze, kobieta o dom i dzieci - wyjaśnia młody Polak. I przyznaje, że Wietnam to raj dla amatorów smukłych, śniadych piękności. I jemu trudno się było oprzeć egzotycznej urodzie - już po pół roku od przyjazdu jego serce było zarezerwowane dla pewnej Wietnamki. Za to jego koleżanki z Polski, które tak jak Maciek przebywały w Wietnamie na stypendium, nie zawsze widziały w o głowę niższych Azjatach obiekty westchnień. A co ciekawe, szczupła blondynka, która w Polsce nie mogła opędzić się od adoratorów, w Wietnamie podpierała w klubach ściany, w przeciwieństwie do niewysokiej, okrąglutkiej koleżanki. - Dla Azjatów gruba kobieta to fetysz - wyjaśnia pospiesznie Maciej. - Tutejsi mężczyźni są bardzo swojscy i przaśni - to chyba najlepsze określenia. Łażą w poplamionych koszulach, na wyglądzie im niespecjalnie zależy, a jak im zależy, to kupią sobie drogie spodnie i włożą do tego plastikowe klapki - opowiada Ryczko. To właśnie relacje damsko-męskie, obok grubych żartów w stylu naszego polskiego zakrapianego wesela, są dla Wietnamczyków wyjątkowo wdzięcznym tematem na pogaduszki przy piwie. Poza tym mężczyźni nie mają zwyczaju zwierzać się komukolwiek. - Relacje między mężczyznami to jest prężenie małych muskułów, rozmowy o forsie, samochodach i motorbajkach, czyli w Polsce tematy na ogół obciachowe. Oni kumplują się trochę na zasadzie korzyści, ale nie widzą w tym nic złego - mówi Maciej. I zaznacza, że wszystkim Polakom wydaje się, że Wietnam to w dalszym ciągu wojna, która skończyła się w 1975 roku. - Wojna nie jest tutaj żadnym tematem do rozmów, młodzieży to w ogóle nie interesuje. Ale starsi też nie epatują tym tematem. Pamiętam znajomego weterana, rannego dwa razy podczas bombardowania. Był kierowcą wojskowym na szlaku Ho Chin Minha. Gdy spotkałem go pierwszy raz, siedział w koszulce I LOVE N.Y. Ja byłem w szoku, a on powiedział: "wojna się skończyła dawno temu, kto by o tym rozmawiał?" - wspomina Ryczko. Są hurraoptymistami, to u nich naturalne Choć Maciek wsiąkł już w wietnamską rzeczywistość, nie odciął się wcale od tej stalowowolskiej. Ze sprawami Stalowej Woli jest na bieżąco. Wie, że będzie nowe rondo i zna etap sprawy krzyża na kokoszej górce. - Próbowałem ją nawet wytłumaczyć moim wietnamskim współpracownikom, ale w żaden sposób nie potrafili jej zrozumieć - śmieje się 33-latek. Od kilku lat pracuje w polsko - wietnamskiej firmie zajmującej się obsługą polskich przedsiębiorstw, które zaczynają robić w Wietnamie interesy, kontakt z krajem ma więc regularny. Nawet jego dzieci, dwa urocze maluchy ze skośnymi, po mamie, oczami, noszą piękne polskie imiona: Kazik i Mieszko. Wietnamczycy nie mają problemu z ich wypowiedzeniem, ale żeby było sprawiedliwie drugie imiona już są wietnamskie. Od niedawna Maciej razem z żoną próbuje przekonać Polaków do wietnamskich krajobrazów. Założył biuro podróży. Wietnam, kilkanaście lat temu kojarzony głównie za sprawą wojen i polami ryżowymi, zrobił się bardzo modny w turystyce. To wręcz topowy kierunek. - Miałem już klientów z Krosna, Kolbuszowej czy nawet Tarnobrzega. Tylko ze Stalową Wolą jakoś kiepsko - narzeka Maciek. Ale to ton bardziej żartobliwy niż gorzki, bo w Wietnamie narzekanie się nie sprawdza. - Wietnamczycy są hurraoptymistami, to u nich naturalne i spontaniczne. Chodzą po ulicach uśmiechnięci, żyją tym, co jest dzisiaj i zakładają, że przyszłość będzie dobra. Jeśli narzekają, to tylko między sobą. Ukrywają to przed obcokrajowcami. My mamy za to tendencje ekshibicjonistyczne. Wystarczy nas trochę podpuścić i od razu popłynie fala krytyki na swój kraj. Kiedy ja za bardzo skrytykowałem Wietnam, to dla wietnamskich znajomych było to jak policzek - opowiada Maciej. - Czasami miejscowi z dobrego serca mówią: "Ty to jesteś już taki nasz, taki wietnamski". Rozumiem ich dobre chęci, ale chce mi się z tego śmiać, bo ja nigdy nie udaję Wietnamczyka. Malwina Stefaniak