Internetowi "uzdrowiciele", bo o nich mowa, idą z duchem czasu i korzystają z nowoczesnych technologii. Twierdzą, że swoje cudowne właściwości bez problemu prześlą sms-em, bądź przez Internet. Wystarczy zrobić przelew na ich konto, a bóle ustąpią. W sieci pojawia się coraz więcej ogłoszeń w których naciągacze oferują "leczenie" na odległość za pomocą sms-ów, telefonów, poprzez komunikatory internetowe czy przysłanie zdjęcia. Cudowna energia dociera do nas oczywiście zaraz po tym, jak przelejemy określoną sumkę na konto szarlatana. Fałszywa nadzieja - W Polsce leczyć się nie jest łatwo. Naszą służbę zdrowia cechuje przede wszystkim: biurokracja, ciągły brak pieniędzy na... wszystko i nieodparte wrażenie, że pacjenci przeszkadzają w pracy personelowi. Być może to rzuca chorych w "objęcia" oszustów. Mój znachor zawsze powie ciepłe słowo, daje ludziom nadzieję, gdy już jej nie ma - mówi 68-letnia Hanna, z okolic Przeworska, która regularnie odwiedza pewnego "terapeutę". - Mnie to pomaga na duszę - dodaje. Dziś roi się od oszustów Pytanie dlaczego mają tak wiele serca dla chorych? Najczęściej "leczą" dla kasy, zazwyczaj niemałej. Niektórzy na takiej działalności zarabiają nawet kilka tysięcy złotych miesięcznie. Wielu z nich ma normalną pracę, a pacjentów przyjmuje wieczorami i w weekendy. Bioenergoterapia i radiestezja są wpisane na listę rzemiosł. W związku z tym izby rzemieślnicze wydają stosowne dyplomy uprawniające do wykonywania zawodu. Właśnie okazania takiego dokumentu powinniśmy żądać przede wszystkim. - Prawdziwy bioenergoterapeuta należy do zrzeszenia, jest znany w środowisku. Wielu kończy specjalne kursy, należy do organizacji, to osoby, które mogą udowodnić, że ich leczenie jest skuteczne. Bioenergoterapia to nie szarlataństwo. Kłopot w tym, że łatwo udawać, że ma się zdolności bioenergoterapeutyczne. Dziś aż roi się od oszustów - mówi dyplomowany bioenergoterapeuta Janusz Widawski. MAŁGORZATA WÓJCIK