- Po co ten rozwód? - pytał ją w sądowym korytarzu, po czym pogroził: - Zobaczysz, długo się tym rozwodem nie nacieszysz... Anna Płóciennik i Władysław Pudło (nazwiska osób zostały zmienione) poznali się i zaczęli ze sobą chodzić zimą 1961 r., kiedy ona miała 28 lat, a on był o półtora roku młodszym kolegą jej brata. Pudło już wtedy nie miał we wsi dobrej opinii, bo unikał stałej pracy, a pieniądze zdobyte z dorywczych zajęć lub podkradzione rodzicom (otrzymywali renty, a na dodatek stałe przesyłki dolarowe od syna z USA) w całości przegrywał w karty. Panna Anna już podczas pierwszych spotkań wypominała mu nałogowe karciarstwo, ale on to bagatelizował, mówiąc, że zmieni się, kiedy założy rodzinę. Wierzyła mu bezkrytycznie, bo uważała go za jedną z ostatnich szans na męża i ojca ich dziecka. Kiedy jej ciąża stawała się coraz bardziej widoczna, on honorowo oświadczył się i wzięli cichy ślub, po czym zamieszkali w zamożniejszym od jego rodziców domu Płócienników. Wynosił się bez słowa i wracał do domu Małżeńska idylla trwała bardzo krótko, bo Władysław nie zmienił się po ślubie i niewiele się żoną przejmował nawet po urodzeniu syna. Nadal urywał się na karciane seanse, ciągle wynosił się z jej domu, a kiedy zgrał się do cna, wracał na krótkie okresy, by potem znów znikać na wiele tygodni. Rok po ślubie podjął stałą pracę, ale żonie pieniędzy nie dawał, tłumacząc się, że musi pomagać żyjącym w biedzie rodzicom. Po śmierci ojca, w 1966 r., całkiem wyniósł się od żony, pod pozorem pomocy matce. Wiadomo jednak, że tylko okradał ją z tego, co brat przysyłał jej przez PKO i nadal przegrywał krocie w karcianym towarzystwie, choć w nowej pracy (ze starej go wyrzucono za ciągłe absencje) zarabiał po kilka tysięcy złotych miesięcznie. Żony i syna nadal unikał i tylko czasem dał im coś na życie. Szczytem tego braku zainteresowania rodziną było, że w ogóle nie pojawił się na komunijnej uroczystości syna, bo akurat... poszedł na karty. Rozwód z alimentami i poważne groźby Nikogo nie dziwiło więc, że utrzymująca się z pracy sprzedawczyni w GS-owskim sklepie Anna wniosła we wrześniu 1971 r. pozew o rozwód nieistniejącego de facto od 5 lat małżeństwa. Dopiero wtedy Władysław zareagował. Do znajomych opowiadał, że nic sobie z pozwu nie robi, ale w sądzie zachowywał się inaczej. Po trzech rozprawach 13 grudnia 1971 r. sąd orzekł ich rozwód z winy męża i zasądził od niego miesięczne alimenty w wysokości 500 zł (wcześniej musiał płacić po 300 zł). Kto wie, czy nie ten zapis sprawił, że zaczął się odgrażać żonie, a ona potraktowała te groźby bardzo poważnie. Kiedy dzień po ogłoszeniu wyroku Anna wychodziła przed południem do pracy, prosiła swego ojca, by przed zamknięciem, czyli około godz. 18, przyszedł po nią, bo boi się zemsty Pudły. Dodała, że jeśliby się jej cokolwiek stało, to niech wszyscy wiedzą, że winnym jej śmierci może być tylko on. Ojciec obiecał przyjść po nią po zmroku, ale tego dnia po pracy w obejściu poczuł się źle, położył się na drzemkę i po prostu przespał godzinę zamknięcia sklepu. Anna, która nigdy wcześniej o taką pomoc nie prosiła, nie czekała na ojca. Zamknęła sklep i z włączoną latarką w ręce ruszyła wiejską drogą do domu. Gdy przechodziła obok zagajnika widziała, że coś porusza się koło olszynek, ale zbagatelizowała to. Wtedy zza krzaków obok drogi wyszedł naprzeciw niej mężczyzna z długim przedmiotem w rękach.