Dziś już wiedzą, to ich przekleństwo. - Odór jest niesamowity. Nie da się na pole wyjść - mówią ludzie. Mieszkańcy Chałupek Dębniańskich niemal od zawsze żyli w sąsiedztwie chlewni. Pierwsze z nich powstały w połowie lat siedemdziesiątych. Władze postanowiły utworzyć Rolniczą Spółdzielnię Produkcyjną. Rozpoczęto budowę bloków mieszkalnych, chlewni, obór, stodół i szop. Na niespotykaną dotąd skalę zaczęto uprawiać pszenicę, jęczmień, kukurydzę i ziemniaki. Spółdzielnia przeżywała rozkwit w latach siedemdziesiątych. Niestety, lata dziewięćdziesiąte przyniosły jej powolny upadek. Z tygodnia na tydzień zmniejszała się produkcja, zaczęły się zwolnienia pracowników. Kilka lat temu dawne zabudowania spółdzielni w Chałupkach Dębniańskich zostały wykupione przez prywatnych nabywców. Wtedy też zaczęły się kłopoty mieszkańców. Nie pomogła inspekcja - Odór jest niesamowity. Zresztą sama pani czuje. W głębi wsi nie czuć tak, ale tu w blokach, w odległości stu metrów od tuczarni, nie da się na pole wyjść - mówią zdesperowani mieszkańcy Chałupek Dębniańskich. - Prania nie można wywiesić, bo jak wiatr zawieje od strony chlewni, wszystko cuchnie. Mieszkańcy mają dość codziennego smrodu. Jednym z nielicznych, którzy chcą im pomóc jest Czesław Więcław, sołtys wsi. Jego zdaniem śmierdzi, bo właściciel tuczarni nie wywiązuje się z umowy. Kiedy okazało się, że tuczarnia ma nowego właściciela, władze wsi zawarły z nim dżentelmeńską umowę, że w ciągu dwóch dni od wywiezienia na pole gnojowicy będzie ją orał. Ale nie orze. Pierwsze kłopoty i smród pojawił się rok temu. Po długich rozmowach udało się jednak dojść do porozumienia. - Od września przez sześć miesięcy był spokój - mówi Czesław Więcław. - Jak widać można było coś zrobić, żeby nie było smrodu. Teraz znów jest tragicznie. Codziennie przychodzą do mnie mieszkańcy i proszą o to, by coś zrobić, żeby im jakoś pomóc. Zdaniem Więcława, w tuczarni oficjalnie jest przeszło dwa tysiące świń. Ale włodarz wsi nie może tego sprawdzić, gdyż już parokrotnie nie został wpuszczony na teren tuczarni. - Ile gnojowicy mogą wytworzyć? Tego nie potrafię sobie nawet wyobrazić - stwierdza sołtys. - Nie mogę im zabronić jej wywozić, ale muszą wywiązywać się z umowy. A że tego nie robią, to pojawia się smród - dodaje. Z prośbą o pomoc dla mieszkańców wsi i sprawdzenie tuczarni, sołtys zwracał się już parokrotnie do Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska. - Wytwarzana w hodowli gnojowica gromadzona jest w zbiornikach bezodpływowych, a następnie wywożona na pobliskie pola i rowy melioracyjne beczką, niezależne od pory roku - czytamy w piśmie z sierpnia 2006 roku. We wrześniu, w rezultacie pisma wysłanego przez sołtysa i mieszkańców, w tuczarni została przeprowadzona kontrola WIOŚ. Inspektorzy nie dopatrzyli się żadnych uchybień. Boimy się sąsiadów Mieszkańcy bloków położonych w bezpośrednim sąsiedztwie tuczarni są zrozpaczeni. Nie dość, że smród niesie się od zakładu, to jeszcze czuć go z okolicznych pól. A wszystko za sprawą rolników, którzy w tuczarni zaopatrują się w gnojowicę do nawożenia swoich pól. Początkowo mieszkańcy wzywali policję do przypadków, kiedy zauważyli, że ktoś wywozi z tuczarni gnój. Niestety, po spisaniu rolnicy byli wypuszczani. W ten sposób mieszkańcy bloków w Chałupkach Dębniańskich przysporzyli sobie dodatkowych wrogów. Teraz o prawo do czystego powietrza walczą już nie tylko z właścicielem tuczarni, ale także ze swoimi sąsiadami ze wsi. - Boimy się coraz bardziej i czujemy się bezsilni - mówią zdesperowani. - Jedyną osobą, która nam pomaga jest sołtys. Po kilku interwencjach boimy się podawać swoje nazwiska. Obawiamy się zemsty pozostałych mieszkańców Chałupek. Zdaniem sąsiadów chlewni początkowo wieś stała murem za nimi. Wspierano ich działania, podpisywano się pod pismami. - Słyszeliśmy, że dobrze robimy, że powinniśmy walczyć o swoje - mówi jedna z kobiet mieszkająca na osiedlu przy tuczarni. - Teraz kiedy tylko wspomnimy o tej sprawie sypią wyzwiska. Dlatego nie proście o nazwiska. Zrozumcie, my musimy tu z tymi ludźmi żyć - prosi jedna z kobiet. Co zmieniło nastawienie reszty mieszkańców Chałupek Dębniańskich? Tego nie potrafią wyjaśnić. Wyjaśnienia nie zna nawet sołtys. - Rozumiałbym, gdyby w tuczarni pracowało 10 - 15 mieszkańców wsi. Ale robi ich tam dwóch - stwierdza Czesław Więcław. Zarządca: robimy wszystko, by nie śmierdziało Mimo wielu prób nie udało się nam skontaktować z właścicielami tuczarni. Dodzwoniliśmy się za to do zarządcy chlewni w Chałupkach Dębniańskich. - Staramy się być jak najmniej uciążliwi dla mieszkańców wsi - mówi Bogdan Wiśniewski, zarządca tuczarni. - Postępujemy zgodnie z ustawą z 26 lipca 2000 roku o nawozach i nawożeniu. Wytwarzana u nas gnojowica, zgodnie z ustawą przez cztery miesiące musi u nas leżeć. W tym czasie próbki są badane przez rzeszowską stację rolniczo-chemiczną. Badanie to określa zawartość związków chemicznych i pierwiastków. Dzięki temu wiemy, co możemy w gnojowicą zrobić. Jak twierdzi Wiśniewski, gnojowica z tuczarni wywożona jest na 12-hektarowe pole należące do zakładu, kiedyś trafiała także na mniejsze, 5-hektarowe położone tuż przy zabudowaniach. - Zaprzestaliśmy tego, gdyż rzeczywiście mieszkańcy się skarżyli. Zresztą, gnojowicę wywiezioną na ten kawałek staraliśmy się w ciągu doby przykryć warstwą ziemi - tłumaczy zarządca. - Nie szczędziliśmy przy tym ani pracy, ani nakładów na środki chemiczne, by nie utrudniać życia mieszkańcom okolicznych gospodarstw. Staramy się robić wszystko, by nie śmierdziało. Jednak nie tylko na pole należące do tuczarni jest wywożona gnojowica. - Jako nawóz naturalny jest ona także wykorzystywana przez miejscowych rolników do nawożenia pól uprawnych. Mamy podpisane umowy z rolnikami indywidualnymi z terenu sołectwa oraz z kombinatem spółdzielczym, który co rok mówi nam, gdzie możemy wywieść nawóz. Umowa ta jasno określa sposób postępowania z gnojowicą tuż po przewiezieniu na pole - tłumaczy Bogdan Wiśniewski. - Jednak odpowiadać możemy tylko za siebie. AGNIESZKA KOPACZ