Bokser broniący przed laty barw ZKS Stal podupadł poważnie na zdrowiu. Ledwo mówi, trudno mu zebrać myśli, trzęsą mu się ręce. Ręce, którymi posyłał na deski najlepszych bokserów w wadze ciężkiej i półciężkiej. Żeby wstał z krzesła, musieliśmy pociągnąć go za dłoń i pomóc. Sam nie był w stanie się podnieść. Kibice pamiętają jego pojedynki Czy ktoś w takim dziadku rozpoznałby pierwszorzędnego boksera Stali? Kibice wolą pamiętać jego sukcesy. - Na walki Serwana czekali wszyscy. Kiedy wchodził, na sali robiło się cicho jak makiem zasiał. I nagle, z tłumu rozdzierał się krzyk: Urrrwij łeb! To mroziło krew w żyłach przeciwnikom Serwana. Bo Heniu naprawdę potrafił przyłożyć. Zmiatał z ringu wielu najlepszych przeciwników - mistrzów Polski, Europy, olimpijczyków - tak Serwana wspomina jeden z sędziwych kibiców Stali, wolący zachować anonimowość. - Pamiętam do dziś, jak Stal weszła do ekstraklasy. W pierwszym meczu dzięki Serwanowi po raz pierwszy pokonaliśmy mistrzów Polski Legię Warszawa. Serwan wtedy nie dał szans świetnemu bokserowi Dampcowi. Przez trzy rundy strasznie go poobijał. Wygraliśmy z 21-krotnym mistrzem Polski cały mecz 11:9. To wszystko działo się na ringu. Jednak niewiele osób widziało to, co działo się poza nim. A tu rozgrywał się dramat. - Zgodnie ze swoim ciężarem ciała powinienem walczyć w wadze ciężkiej. Ale kazano mi się bić w półciężkiej. Konieczna była więc drakońska, wręcz głodowa dieta. Ciągłe kąpiele w gorącej wodzie. Niekończące się ćwiczenia fizyczne. A wszystko po to, żebym zbił te parę kilo i mógł być wystawiony do niższej kategorii - wspomina Henryk Serwan. Dostawał też cięgi Mimo że miał mocny cios, sam też nieźle obrywał. I nie ma co się dziwić. Po katorżniczym wysiłku miał nie tylko osłabiony organizm, ale był też bardziej podatny na urazy. Ze znakomitym Zbigniewem Pietrzykowskim nie wygrał ani razu. Gorzej, Serwan - postrach innych bokserów, zawsze kończył te walki, leżąc na deskach. Jako większy i ważący maksymalną dopuszczalną wagę w swojej kategorii dostawał także mnóstwo ciosów od lżejszych i szybszych przeciwników. Takie uderzenia nie powalały, ale swoje robiły. Zwłaszcza że w latach 60. nikt nie słyszał o czymś takim jak kask ochronny. Bokserzy, jeśli nie zrobili uniku lub się nie zasłonili gardą, uderzenia przyjmowali na gołą głowę. Po zakończeniu kariery, wyniszczony na ringu, Serwan procesował się z klubem o utratę zdrowia. Po długiej batalii, w 1975 roku przed Sądem Najwyższym w Warszawie zapadł wyrok ostateczny. Klub miał nie tylko wypłacić pięściarzowi jednorazowe odszkodowanie, ale także wyznaczył mu comiesięczną rentę w wysokości 2400 złotych. Klub podniesie wysokość renty? Dziś Henryk Serwan dostaje świadczeń 1200 złotych miesięcznie, a z klubu 97 złotych i sportowe pozdrowienia. Przez lata niby zadośćuczynienie z ZKS-u rewaloryzowano, ale galopująca inflacja z lat 90. zrobiła swoje. Choć w 1995 roku klub podniósł mu rentę do 700 tysięcy złotych, było to, licząc na nowe pieniądze - zaledwie 70 złotych. Od tego czasu, czyli przez 13 lat, rentę podniesiono mu o... 27 złotych. - 97 złotych miesięcznie to śmieszna kwota. Powinienem dostawać od klubu 2000 złotych na miesiąc - mówi słabiutkim głosem były bokser. A co na to władze Stali? - Płacimy rentę, ale podnieść do takiej kwoty? Nie chcemy robić precedensu, przecież zaraz przyszliby do nas byli pięściarze, którzy też po latach ciężkich walk stoczonych na ringu nie są w najlepszym zdrowiu. Ja sam niczego nie mogę zrobić. Potrzebne jest pismo od pana Henryka. A decyzję w sprawie wysokości renty podejmuje zarząd - mówi dyrektor klubu Marek Jarecki, do którego zadzwoniliśmy. Tylko że przyjść i wyciągnąć rękę po pieniądze może każdy. A Henryk Serwan ma prawomocny wyrok Sądu Najwyższego. Po chwili dyrektor zadzwonił do naszej redakcji sam. - Wie pan co? My pismo napiszemy wspólnie z panem Serwanem, pomożemy mu. Sprawie przyjrzy się biegły, przeliczy tę rentę przyznaną w 1975 roku. Jesteśmy do tego pozytywnie nastawieni - zapewnił naszego dziennikarza dyrektor Jarecki. Daliśmy dyrektorowi Stali aktualny adres i telefon do boksera. Mamy nadzieję, że dobre słowo i deklaracje płynące z klubu to niejedyne, co zrobi klub dla pięściarza, który sławił Stalową Wolę na całą Polskę. TOMASZ GOTKOWSKI gotkowski@sztafeta.pl