W lecie ubiegłym roku w Jeżowem pani Katarzyna miała wypadek. Jechała cinquecento... W miejscu, w którym musiała skręcić w lewo z głównej drogi, ruch jest zawsze tak duży, że nie można się nie zatrzymać! I tak też zrobiła. Kiedy ruszyła, w bok jej auta uderzył rozpędzony samochód. Na szczęście od strony pasażera... 70 m dachowania... - Przeżyłam cudem i tylko dzięki innym kierowcom, którzy zatrzymali się i przecięli mi pas bezpieczeństwa, i odchylili moją głowę na bok. Gdyby nie to, udusiłabym się własną krwią! - wspomina pani Katarzyna. Drugiemu kierowcy nic się nie stało. To było duże luksusowe auto. Otworzyła się w nim poduszka bezpieczeństwa, a sam kierowca doznał podobno lekkiego stłuczenia ręki. - Nie udzielił mi żadnej pomocy... W najlepsze rozmawiał sobie przez telefon komórkowy - mówi rozgoryczona pani Katarzyna. Według niej, musiał chyba sądzić, że ona jednak tego wypadku nie przeżyje... Z jakiegoś powodu podał przecież policjantom jego fałszywy opis! - Powiedział im, że wyjeżdżałam z drogi podporządkowanej i to ja uderzyłam w jego samochód, jadąc jego pasem ruchu w stronę Rzeszowa! Wszystko było odwrotnie. A dowodem na potwierdzenie jej słów może być już choćby dokument, który potwierdza, że wypadek wydarzył się "w drodze do pracy". Żeby się tam dostać, to właśnie z głównej drogi musiała skręcić w podporządkowaną - nie odwrotnie! Do tego w miejscu, gdzie została staranowana, stoi znak ograniczający prędkość do 50 km/h! Kierowca zeznał policjantom, że jechał dokładnie z taką prędkością! - Chyba zapomniał dodać jedynkę z przodu! - mówi pani Katarzyna. Bo gdyby jechał pięćdziesiątką, to jej auto nie dachowałoby i nie przeleciało prawie 70 m! Tamten samochód też zatrzymałby się prawie natychmiast, a przejechał jeszcze ponad trzydzieści metrów i obróciło go o 180 stopni! 1/3 zdrowia mniej Pani Katarzyna straciła w wypadku zdrowie: - Wstrząs mózgu, skręcenie kręgów szyjnych, złamania kości twarzy, złamania kości krzyżowej z przemieszczeniem...- to tylko część obrażeń pani Katarzyny. W efekcie - długi pobyt w szpitalu, operacje, druga grupa inwalidzka... - Przez 5 miesięcy byłam jak małe dziecko, niczego nie mogłam zrobić samodzielnie! Lekarz sądowy ocenił, że straciłam 35 proc. zdrowia. To zresztą nie koniec... - W szpitalu źle złożono złamanie lewej ręki - mówi pani Katarzyna. - Konieczna jest skomplikowana operacja... Ale żaden z lekarzy w Nisku nie chce się jej podjąć. Odsyłają mnie do Piekar Śląskich. Jej zdanie nikogo nie obchodziło... To tylko jedna strona medalu. Pani Katarzyna nie ma bowiem wątpliwości, że już do końca życia będzie też "psychicznym kaleką". To już jednak dzięki policjantom i prokuratorom! Po pierwsze, policjanci bezkrytycznie przyjęli wersję wypadku przedstawioną przez drugiego kierowcę. Mało tego: - W pierwszej notatce policjant napisał, że udał się do szpitala o godz. 7.40 w celu ustalenia moich danych i doznanych obrażeń - mówi pani Katarzyna - a do szpitala zostałam przyjęta dopiero o 8.25.