Tak jak z górą sto lat temu pewnej rodzinie z Nienadówki, niedaleko Rzeszowa. Tak, tak, mało kto pewnie słyszał, że i my mieliśmy tu kiedyś swojego diabła. A diabeł ów był - za przeproszeniem - takim czortem, że fakt jego pojawienia się został odnotowany w ówczesnych kronikach. Wieści o jego wyczynach docierały daleko, nawet do Szwajcarii. No to od początku Była jesień 1897 roku. To właśnie wtedy w chałupie Jędrzeja Chorzępy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Coś płatało dziwne figle. Wyglądało nawet na to, że sprawca miał jakie takie poczucie humoru. Tyle tylko, że domownikom nie bardzo przypadło ono do gustu. Do stałego repertuaru żartów tajemniczego figlarza należało np. odwiązywanie bydła i koni od żłobu w stajni i przywiązywanie ich do drzewka w ogrodzie. Bywało też i tak, że z chałupy znikały nagle wszystkie buty i trzeba ich było szukać, a no właśnie... diabli wiedzą gdzie. A kiedy już domownicy je odnajdywali, okazywało się, że pełne są jakiegoś śmierdzącego płynu. Kiedy jednak w orbicie zainteresowań "tego czegoś'' znalazła się nagle 12-letnia Hanusia... Oj, wtedy już nikomu do śmiechu nie było. Hanusia była bowiem ''obrzucana kawałkiem drzewa i bita kułakiem po żebrach!'' Kto silniejszy - bies czy wikary? Trudno byłoby, aby w niewielkim ludzkim skupisku wieść o owych - pożal się Boże - psotach nie rozeszła się lotem błyskawicy. I wszyscy szybko orzekli, że jak nic u Chorzępów zagnieździł się diabeł. Do akcji musiał więc wkroczyć ktoś, kto z racji swojej profesji mógłby sobie z nim jakoś poradzić. Sprawą zajął się więc wikary nienadowskiej parafii, ks. Paweł Smoczeński. I on, jak wieść niesie, szybko uwierzył w to, że tym, z którym przyjdzie mu się zmierzyć, będzie najprawdziwszy diabeł. Swoje boje z biesem wikary opisał w kilku zeszytach. Część z nich zachowała się do obecnych czasów. Czart cykliczny Według księdza Smoczeńskiego, diabeł, który nawiedził Chorzępów, działał - by tak rzec - planowo. Był więc podobno ''okres objawów na polu, na podwórzu, w stajni, w izbie, okres rzucania rzepą, policzkowania dziewczyny, rozmów, śpiewów i drętwienia lub pozornej śmierci''. Zanim zaś jeden okres przeszedł w kolejny, krótkie przerwy między nimi ''przeplatane były wielką ilością gnoju ludzkiego, gnoju końskiego, nierogacizny, bydlęcego świeżego obrzydliwego, jak opowiadają domownicy, żandarmi, naoczni świadkowie, z sąsiedztwa gnój był różnego koloru, w różnych miejscach'' - pisał ks. Smoczeński. Największe zmartwienie wikary miał jednak z tym, co diabeł wyprawiał z 12-letnią Hanusią. Bywało bowiem, że dziewczynka nie mogła jeść, bo ''ciągle narzucało jej gnoju w strawy, obrzucało jej usta, twarz, odzież gnojem cuchnącym niezwykle''. Kiedy nadeszła zima, diabeł czuł się już u Chorzępów tak pewnie, że poszedł na całość. I nic na niego nie działało. Za nic miał wszystkie modły i święcenia wikarego. Za nic także autorytet ziemskich stróżów prawa - znaczy się - żandarmów. Żeby im dokuczyć, nabijał im np. rzepy na bagnety ich karabinów i ''nakładał nieczystości na ramiona''.