Jan K. znęca się nad żoną od paru lat. Ona cierpi i milczy. Boi się, że któregoś dnia zabije ją, jak groził wielokrotnie. Miarka przebrała się 3 listopada 2006 roku. W tym dniu Janowi K. nie wystarczyła własna żona. Rozwścieczyła go sąsiadka, która postraszyła go policją, jeżeli nie zostawi żony w spokoju. Jak zwykle, był kompletnie pijany. Na klatce schodowej chwycił ją za włosy, wykręcił ręce i próbował zrzucić ze schodów. Wyszarpnęła się. Wpadł za nią do jej mieszkania. Kilkakrotnie walnął w twarz. W tym momencie wszedł mąż Moniki S. On także oberwał. Małżonkom udało się wypchać rozjuszonego sąsiada za drzwi. Powiadomili policję. Oskarżony i skazany Jan K. został oskarżony o dokonanie przestępstw z paru różnych artykułów kodeksu karnego. 19 marca 2007 roku Sąd Rejonowy w Mielcu, II Wydział Karny, w obecności prokuratora, uznał oskarżonego za winnego zarzucanych mu czynów. Wymierzył mu karę łączną jednego roku i dwóch miesięcy pozbawienia wolności. Jan K. za kratki jednak nie trafił. Sąd zawiesił bowiem warunkowo wykonanie kary na dwa lata, czyli do 19 marca 2009 roku, oddając go w tym czasie pod nadzór kuratora. Dla Jana K. miał to być czas próby. Oznaczało to dla niego przede wszystkim powstrzymanie się od nadużywania alkoholu. Skazany, dostał pierwszą szansę na opamiętanie się. Pije jak pił Jan K. nie opamiętał się. W ubiegłym tygodniu do redakcji zgłosił się młody mężczyzna z synkiem. Ojciec nie krępował się obecnością chłopczyka, bo - jak wyjaśnił na wstępie - dziecko było świadkiem zajść, o których była mowa. Okazało się, że dziecko było świadkiem wydarzeń, które opisano powyżej, a jego ojciec to Piotr S., mąż Moniki - poszkodowani w bijatyce z Janem K. - Od czasu wyroku nie zmieniło się nic. Sąsiad pije, jak pił, bije, jak bił. Jest mocny jak tur, a po wódce staje się nieobliczalny. W lipcu wyprowadzało go z domu siedmiu policjantów. Dzieci się go boją, my też. Nie ma na niego mocnych - mówi Piotr S. Szansa druga Piotr S., jego żona i ich syn Jakubek chcą dać sąsiadowi jeszcze jedną szansę. Mają nadzieję, że jak przeczyta on ten artykuł, to zastanowi się nad sobą. Gdyby chcieli, wystarczyłoby kolejne doniesienie na policję, do sądu czy do prokuratury i mężczyzna poszedłby jak nic siedzieć. Ma przecież wyrok w zawieszeniu i to nadal aktualny. - Nie wierzę w przymusowe leczenie. Słyszałem o paru takich, którzy zostali siłą doprowadzeni na odwyk, ale nic z tego nie wyszło, nadal piją. Nie wierzę też, że po odsiadce dokonałaby się w nim jakaś genialna przemiana i byłby lepszy. Wierzę jednak, że jeżeli damy mu jeszcze jedną szansę, to on jej nie zmarnuje. Może powstydzi się tego, co robi. Może dobrowolnie pójdzie się leczyć. Może mu się uda. Chcemy spróbować człowiekowi pomóc - przekonuje Piotr S. Czy da się pomóc O fizycznej i psychicznej przemocy mówi się na okrągło. Nie ma dnia, aby środki przekazu nie trąbiły na alarm, odwołując się do ludzkich sumień. Nie ma tygodnia, aby w kronice policyjnej zabrakło takich przykładów. Młodszy aspirant Anna Kołacz, pracująca w zespole prewencji kryminalnej nieletnich i patologii Powiatowej Komendy Policji w Mielcu uważa, że nie wypracowano jeszcze skutecznych mechanizmów pomocy na rzecz sprawców. - Mamy bardzo dobrze rozwinięty i nieźle funkcjonujący system pomocy ofiarom przemocy. I co się dzieje? Pomagając rodzinie finansowo, dopomagamy pośrednio sprawcy, który nie przestając być członkiem tej rodziny, po prostu wykorzystuje tę pomoc, na przykład: nie chce mu się iść pracować - mówi Anna Kołacz. - Konsultacje psychologiczne czy psychiatryczne oraz wszelkie terapie na niewiele się zdadzą, jeżeli sprawca odmawia uczestniczenia w nich, a tak dzieje się w większości przypadków. Wszelki przymus, czego przykładem jest leczenie od nałogów, praktycznie nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Rzeczą istotną byłoby więc objąć wszechstronną terapią przede wszystkim sprawcę przemocy, aby ten zrozumiał, że źle robi, aby do niego dotarło, że jest uzależniony od alkoholu, aby go wyleczyć. Z doświadczenia bowiem wiem, że w większości przypadków do przemocy dochodzi w stanach ograniczonej zdolności rozpoznania znaczenia popełnianych czynów i pokierowania własnym postępowaniem, czyli pod właśnie wpływem alkoholu. Niebieska karta Trzy lata temu weszła w życie ustawa uruchamiająca między innymi procedurę tak zwanej niebieskiej karty. Karta została wprowadzona po to, aby uporządkować interwencje dotyczące przemocy, głównie w rodzinie, aby jej zapobiegać. Jest niezbitym dowodem w ewentualnym postępowaniu sądowym. Dotyczy tych osób, które pozostają w jakimś stopniu zależności, a więc nie tylko żony, męża, dzieci, matki czy dziadka, brata czy siostry mieszkających razem, ale też na przykład kolegów w szkole. Pół roku temu niebieską kartę zmodyfikowano. Najważniejsza zmiana dotyczy dzieci. Jeżeli dziecko jest świadkiem przemocy, w tym także - interwencji policyjnej, policja jest zobligowana do wszczęcia postępowania z urzędu, niezależnie od sprzeciwu uczestników zdarzenia. Jest to o tyle ważne, że bardzo często ofiary przemocy wycofują się i nie korzystają z szansy ukarania swoich oprawców. Powody są zawsze takie same: strach przed zemstą, obawa, czy udźwigniemy ciężar problemu, wstyd przed rodziną lub sąsiadami, litość, a wreszcie i nadzieja, bo może się zmieni, bo to mąż, ojciec dzieci, bo żona, bo brat, bo sąsiad... Kółko się zamyka - Zaczyna się od drobnych sporów, sprzeczek, kłótni, z byle powodu, potem dochodzi do rękoczynów, w końcu wszystko kumuluje się, przelewa i wybucha. Najczęściej w tym momencie ofiara decyduje się powiadomić policję. Czasem trwa to krótko, czasami lata. Potem bywa różnie. Na przykład sprawca próbuje wymóc na ofierze, aby zaniechała kolejnej interwencji, szantażuje: - Zobaczcie dzieci, co matka robi, chce wsadzić waszego ojca do więzienia. Potem wszystko uspokaja się, następuje "miesiąc miodowy". I od nowa, kółko się zamyka - wymienia kolejne fazy konfliktu Anna Kołacz. Koło nie zamknęło się w przypadku Haliny W., jej męża, brata i matki. Mieszkali razem w domu jednorodzinnym, w trzech pokojach, w jednym małżeństwo, w drugim matka, w najmniejszym - brat, po rozwodzie. Małych dzieci nie było. Cały majątek matka przepisała na rodzeństwo, są współwłaścicielami posiadłości. Pił brat Haliny W. Kilkanaście lat nie pracował, utrzymywała go matka, ostatnio znalazł pracę. Na dom nie dawał i nie daje grosza, a pieniądze szły "na przelew". Jako ofiarę upatrzył sobie szwagra. Wyzywał, groził, że zabije, że podpali dom. Któregoś dnia doszło do rękoczynów, potem znowu. Wszystko trwało jakieś dwa lata. Policja interweniowała parokrotnie. Ostatnio małżonkowie wynajęli inne mieszkanie. Są emerytami i ledwo wiążą koniec z końcem, ale mają wreszcie święty spokój. Czy aby na pewno? Halina W. zarzuca sobie, że zostawiła matkę, ale ta za żadne skarby nie da się ruszyć z domu, który wraz z nieżyjącym mężem wybudowali własnymi rękami. Matka nie zamieszkała z nimi, bo nie chciała zostawić syna samego. - Kto go mu upierze, uprasuje, ugotuje? Kto przypilnuje, żeby meliny z domu nie zrobił - pyta w rozmowie z dziennikarką. Syna także nike zdołano do niczego przekonać. Właśnie wprowadził się do większego pokoju, zajmowanego dotychczas przez siostrę i szwagra. 85-letnia, schorowana kobieta przestaje płakać, pokazuje mi ciuchy, jakie przygotowała sobie na śmierć... Krystyna Turzeniecka