Dochodziła pierwsza w nocy. Dyspozytor pogotowia ratunkowego w Mielcu odebrał zgłoszenie, że kobieta, która leczy się na serce, czuje duszności i ucisk w klatce piersiowej. Chwilę później ratunkowy ambulans wyjechał w kierunku ulicy Majowej. - Pojechaliśmy ulicą Wolności i wjechaliśmy w Majową - relacjonuje Andrzej Wronka, ratownik i zarazem kierowca karetki. - Szukaliśmy podanego numeru domu, ale go nie było. W końcu przez radiotelefon skontaktowałem się z centralą. Dyspozytorka powiedziała, że trzeba jechać w drugą cześć Majowej, od ulicy Wojsławskiej. Musieliśmy wrócić prawie pod szpital. Włączyłem sygnał na dachu i pojechałem we wskazanym kierunku. Na pomoc było już za późno W czasie, gdy karetka błądziła, krewni chorej kobiety alarmowali telefonicznie dyspozytora, że stan pacjentki gwałtownie się pogarsza. Gdy ratownicy i lekarz w końcu dotarli we właściwe miejsce, było już za późno. - Reanimowaliśmy ją pół godziny - mówi Henryk Gołąb, ratownik z karetki. - Niestety, bez efektu. Lekarz stwierdził zgon. - Bardzo dokładnie zbadałem tę sprawę - twierdzi Zbigniew Bober, dyrektor Powiatowej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Mielcu. - Nocą dotarcie do domu pacjentki powinno zająć cztery do pięciu minut. To niedopuszczalne, żeby kierowca ambulansu krążył po ulicach prawie kwadrans dłużej. Dyspozytor wielokrotnie wzywał załogę przez radio. Dzwonił też na służbowy telefon komórkowy. Ratownicy nie zgłaszali się. Nie ma żadnego wytłumaczenia dla takiej nonszalancji ratowników. Sprzęt łącznościowy był sprawny. Obu ratowników dyscyplinarnie zwolniłem z pracy. Ze skutkiem natychmiastowym. Zawiadomiłem też prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. - Zawiadomienie wpłynęło 8 kwietnia - mówi Mieczysław Włoszczyna, zastępca prokuratora rejonowego w Mielcu. - Wszczęliśmy dochodzenie w sprawie narażenia na bezpośrednie zagrożenie życia lub zdrowia człowieka. Ustalamy okoliczności tamtych wydarzeń. Ratownicy nie czują się winni - To wina młodego i niedoświadczonego dyspozytora - uważa Andrzej Wronka. - To on powinien dokładnie ustalić adres chorego i drogę dojazdu. A tego nie zrobił. Podał nam niedokładne informacje. Dlatego pojechaliśmy złą drogą. Dyspozytor jest jednak protegowanym dyrektora pogotowia. Ja jestem przewodniczącym związków zawodowych i Heniek też jest związkowcem. A związki w pogotowiu są solą w oku dyrektora, bo walczymy o interesy pracowników. Ten konflikt trwa od lat. Dyrektor szuka każdej okazji, by karać związkowców naganami i upomnieniami. Szuka powodu, by dyscyplinarnie nas zwalniać. Teraz cierpimy za winę dyspozytora i za naszą związkową działalność - akcentuje Wronka. - Związkowcem można być po pracy - ripostuje Zbigniew Bober. - W pracy jest się ratownikiem i trzeba bezwzględnie wykonywać swoje obowiązki. Zaniedbanie ich i nonszalancja, które skutkują śmiercią pacjenta, muszą być karane z całą surowością. Krążenie po ulicach karetki, na którą czeka umierający człowiek, nie może się więcej powtórzyć. Krzysztof Rokosz krokosz@pressmedia.com.pl Anna Moraniec amoraniec@pressmedia.com.pl