Mężczyźni osierocili małe dzieci, zostawili żony. Ogromu tragedii nie wytrzymał ich ojciec, który zasłabł i z podejrzeniem zawału serca trafił do szpitala. Mielecka policja ustaliła, że bracia bardzo szybko pędzili motocyklem jedną z bocznych uliczek Chorzelowa (woj. podkarpackie). Nagle kierujący stracił panowanie nad maszyną i uderzył w betonowy słup znajdujący się na poboczu. Motocykliści nie mieli założonych kasków ochronnych. Osierocili małe dzieci, zostawili młode żony O tragicznej śmierci braci mówi cały Chorzelów. Ludzie przychodzą pod dom, gdzie doszło do wypadku i zapalają znicze. - Znałam ich obu bardzo dobrze - mówi kobieta, która wraz z małą córeczką przyszła, aby zapalić świeczkę. - Z jednym z nich chodziłam do jednej klasy. To ogromna tragedia dla ich rodzin, ale i całej miejscowości. Brak mi słów... Pan Aleksander Mączyński mieszka dwa domy od miejsca, gdzie doszło do wypadku. - To moi dalecy krewni - przekonuje mężczyzna. - To byli spokojni ludzie, bardzo życzliwi, z każdym żyli w zgodzie. To, co się stało, jest jakimś koszmarem dla ich rodzin, ale dla nas również. Bo to byli dobrzy ludzie. Zostawili małe dzieci, młode żony, matkę... Ich ojciec z tego wszystkiego zasłabł i z podejrzeniem zawału serca zabrało go pogotowie do Mielca. Byli ze sobą bardzo zżyci - Młodszy z braci - Wojtek, osierocił kilkuletnią córeczkę - kontynuuje. - Maciek zostawił dwójkę dzieci. Obaj pracowali w Mielcu na strefie. To straszny szok. Okropny. Tym bardziej że widziałem ich obu tuż przed tym wypadkiem. Jak zwykle grzecznie powiedzieli "dzień dobry". W życiu bym się nie spodziewał, że robią to po raz ostatni. Tuż za domem, gdzie doszło do tragedii, mieszka pan Marek Krępa. - Maciek mieszkał w Chorzelowie, a Wojtek w Mielcu, ale obaj często się odwiedzali - wspomina. - Byli ze sobą bardzo zżyci. Wobec mnie obaj byli bardzo dobrzy, otwarci, uczynni. Jak ich poprosiłem, to nigdy mi nie odmówili pomocy. Dlatego trudno się pogodzić z tym, co się stało. Maćka do motorów nie ciągnęło wcale - Wypadku nie widziałem - zaznacza. - Kiedy przyjechałem do domu, było już po wszystkim. Widać było tylko leżący motocykl. Pamiętam, jak żona krzyknęła, że to pewnie nasz synek Wojtuś się rozbił. Ale to był żółty motor, a nasz jest czerwony. - Ja nigdy nie widziałem Maćka na motorze - dodaje pan Marek. - W ogóle go do tego nie ciągnęło. Co się stało, że wsiadł z bratem na maszynę? Trudno mi powiedzieć. Tego nie wie nikt. To chyba jakieś straszne przeznaczenie. Pracuję na lotnisku w Mielcu i widzę tam młodzież wariującą samochodami, ścigaczami i szybkimi motorami. Tam nie ma żadnej kontroli. I może dojść do następnej tragedii... Paweł Galek