Wtedy cały miesiąc spędziła w bydlęcym wagonie, prawie bez jedzenia i picia, codziennie patrząc, jak Rosjanie wyrzucają z wagonu umierających. Trupy leżały potem na śniegu, wzdłuż torów, aż rozpłynęły się w oddali. Nikt się nimi nie przejmował. Nikt nie wiedział dokąd jadą i czy kiedykolwiek wrócą. Po czterech tygodniach podróży zamieszkali w byle jak skleconych budach, gdzie trudno było usnąć, nie tylko dlatego, że było bardzo zimno. - Pluskwy właziły wszędzie, a gryzły tak, że strach - mówi pani Janina. Ludzie pracowali od świtu do nocy w 50-stopniowym mrozie. Ale nie mróz był największym wrogiem. - Z głodu człowiek jest gotowy na wszystko - mówi. Na pytanie o szczegóły macha tylko ręką, że szkoda gadać. W czasie harówki przy wyrębie i korowaniu drzew straciła wzrok w jednym oku. To czerwone, przemarznięte ręce i powykręcane stawy nie pozwalają jej zapomnieć o tajdze. - A teraz słyszę czasem w polskiej telewizji, jak w Rosji mówią, że Stalin był dobry, że wielu ludziom pomógł - mówi 85-letnia starsza pani przez łzy... Audycja wywołała gniew, wracają wspomnienia, w oczach pojawiają się łzy, a dłonie same się zaciskają w pięści. Nic nie jedli, nic nie pili Dzieciństwo spędziła w Szutowie. Rodzice byli rolnikami, mieli krowy, konie, trochę pola. Nie znała głodu. Trzech starszych braci dawało poczucie bezpieczeństwa, a młodsza siostra towarzystwo. Sielankę przerwały niezrozumiałe wtedy słowa mamy - wojna. Bracia poszli do wojska. Potem były naloty, wybuchy - dzieci chowały się w stogach siana albo w piwniczkach. Przechodzili przez wieś głodni polscy żołnierze. Bracia Jasi wrócili z frontu. I przyszli Niemcy, a potem Rosjanie. Jak wspomina, ci byli gorsi, bo zabierali nawet zabawki dzieciom. Datę 1 lutego 1940 roku Jasia pamięta do dziś. Był straszny mróz i śnieżyca, gdy wpadli Rosjanie. Dali pięć minut na opuszczenie domu. Bez jedzenia, bez ciepłych ubrań poszli za nimi. Podwodami zawieźli ich do Jaworowa, razem z sześcioma setkami ludzi z wioski. Wszyscy byli zmarznięci, głodni i przerażeni. Potem przetransportowano ich do Lwowa. Wtłoczono do bydlęcych wagonów. Chłopakom z desek kazano zbić prycze. Takich łóżek - półek w każdym wagonie było po 68. Był jeszcze piecyk (po drodze hakami ściągali czasem drewno, bo opału nie dostali), była dziura w podłodze służąca za ubikację i śnieg ściągany z dachu, bo wody też nie było. Jedli przemarznięte ziemniaki, które ktoś miał i dzielił się z innymi, suche resztki chleba. Ludzie marli jak muchy, a pociąg przez dwa tygodnie ani raz się nie zatrzymał. Pierwszy postój, dwie łyżki kaszy Po dwóch tygodniach pociąg stanął się w małej, skutej mrozem wiosce na Uralu. Na pięć minut wszyscy mogli wyjść na świeże powietrze. Miejscowi tylko z daleka patrzyli i mówili. - Boże, toż Polacy to tacy sami ludzie jak my... Pani Janina mówi, że tamci może by i pomogli, nakarmili, ale bliżej pociągu nie pozwalano im podejść. Pamięta też, że właśnie tam dostali pierwszy posiłek - po dwie łyżki niedogotowanej kaszy. Przez następne dwa tygodnie morderczej podróży takie dwie łyżki albo skórkę chleba dostawali codziennie. Nie było już słychać płaczu. Słabsi poumierali. Rosjanie wyrzucili trupy prosto w śnieg.