Niedługo wiek minie, gdy skończyło się Cesarstwo Austro-Węgier, a warunki indywidualnego, czyli samochodowego, podróżowania z Galicji i Lodomerii do Krakowa zamiast się polepszać, są coraz gorsze. Jakieś 15 lat temu pokonanie dystansu z Rzeszowa do krakowskiego Prokocimia zajmowało plus minus dwie godziny i pięć minut, dziś, jeśli się zmieścimy w trzech godzinach, uważamy to za niebywały sukces. Pozostaje więc kolej żelazna, czyli pociąg. Cokolwiek by się rzekło o warunkach podróżowania pociągiem, jedno jest pewne. Wsiadając do ekspresu albo pospiesznego w Rzeszowie, po dwóch godzinach jest się w Krakowie. Dla samochodu czas nieosiągalny, chyba że się podróżuje głęboką nocą. To wszystko półśrodki Od momentu transformacji gos-podarczej, czyli od niemal 18 lat, wiadomo było, że skoro polskie granice otworzyły się na Zachód, a ludzie otrzymali swobodę podróżowania i handlu, pierwszym dobrem, które zaczną sprowadzać, będą samochody. Tempo ich sprowadzania nasiliło się szczególnie po włączeniu Polski w struktury Unii Europejskiej, kiedy to zniesiono cło na samochody wyprodukowane w krajach UE. Dane statystyczne podają, że od momentu przystąpienia naszego kraju do Unii (a było to 1 maja 3 lata temu) Polacy sprowadzili do naszego kraju ponad 2 miliony używanych samochodów. Do tej liczby trzeba doliczyć nowe samochody sprzedawane w Polsce przez dilerów samochodowych koncernów i okaże się, że każdego roku przybywa nam milion samochodów. Aby obraz był pełny, musimy jeszcze doliczyć samochody ciężarowe i osobowe przemierzające nasz kraj tranzytem. Wszystko to jeździ po drogach w 90 proc. wybudowanych przed 1989 rokiem, na gwałt remontowanych i poszerzanych, by nie doprowadzić do zawału transportu samochodowego. Ale wszystko to są półśrodki. Tylko deklaracje Zdaniem wielu, największą kompromitacją rządów po 1989 r. jest niemoc ich wszystkich w budowaniu nowych dróg, z autostradami oczywiście na czele. Rząd PiS w kampanii przed wyborami deklamował śpiewająco, że z budownictwem drogowym zrobi porządek i Polacy nareszcie doczekają się autostrad oraz dróg ekspresowych. Z deklaracji wywiązuje się śpiewająco, ale jak na razie tylko na papierze. W styczniu 2006 minister transportu Jerzy Polaczek zapowiedział, że do roku 2013 Polsce przybędzie 1539 kilometrów dróg ekspresowych i autostrad. Piętnaście miesięcy później jego zastępczyni przebiła swego szefa i zadeklarowała, że w tym okresie wybudowanych zostanie 2246 km autostrad i dróg ekspresowych. Szef, czyli minister Polaczek, nie chciał zapewne, by to jego zastępczyni, a nie on, kreśliła Polakom wizję drogowego dobrobytu, i nie dalej jak w lipcu br. zapowiedział, że do 2015 r. (już nie do 2013!) w Polsce wybudowanych zostanie 2817 km autostrad i dróg ekspresowych. A więc niemal dwa razy tyle, ile minister deklarował 20 miesięcy temu.