- W mojej aptece pojawiły się dzisiaj wyłącznie recepty z pieczątkami. W tej sytuacji wydajemy tylko leki za 100 proc. wartości. My nie mamy żadnego dokumentu potwierdzającego fakt, że możemy stosować zniżki. Są tylko informacje telewizyjne, a to nie jest dla nas podstawą - powiedział właściciel niewielkiej apteki, jak sam określił "na prowincji". Z kolei farmaceutka z małej apteki w Opolu podkreśliła, że personel jej placówki stara się działać na korzyść pacjenta. - Prosimy pacjenta o dokument poświadczający ubezpieczenie i sprzedajemy lek z odpowiednią zniżką. Nie wiemy, czy nie odbije się to nam czkawką za jakiś czas, ale dobro pacjenta jest najważniejsze - oceniła. Oskar Orski, współwłaściciel sieci kilku aptek zaznaczył, że żaden z pacjentów korzystający z jego placówek nie musiał zapłacić pełnej odpłatności za lek. - 100 proc. odpłatności nie bierzemy zupełnie pod uwagę. 50 proc w przypadku leku refundowanego, to najmniej korzystna sytuacja z jaką może się spotkać pacjent w naszej aptece - podkreślił. Dodał, że na całej liście leków refundowanych jest około 200 pozycji, które występują na kilku listach odpłatności, gdzie pacjent - w zależności od schorzenia - mógłby zapłacić 30 proc. wartości, albo jeszcze mniej. - Na szczęście pacjenci, którzy spodziewali się zamieszania wykupili dwumiesięczny pakiet w ubiegłym roku. Jest czas, żeby zrobić z tym porządek, może pan minister przeczyta ustawę i porozmawia z kimś spokojnie - powiedział Orski. Podkreślił, że absolutnie nie może pozwolić sobie ani na odsyłanie pacjentów, ani na sprzedaż swojemu klientowi leku za sto proc. - Przyjdzie do mnie pacjent w tym miesiącu i zapłaci za leki 200 zł. Potem zrobią z tym porządek - w następnym miesiącu w innej aptece zapłaci za ten sam lek 10 zł. Będzie miał do mnie żal i będzie myślał, że jestem oszustem i złodziejem. Do takiej sytuacji nie mogę dopuścić zarówno pod względem etycznym, jak i dlatego, że nie mogę tracić klienta. Apteka to też przedsiębiorstwo - powiedział.