- Opole zawsze było świętem. Zjeżdżało się tutaj, żeby się spotkać, czasami troszkę napić, pogadać o radościach i smutkach. Mniej wtedy chodziło o ściganie się, kto będzie pierwszy, drugi czy trzeci. To był zjazd kolegów-muzyków z całej Polski. Spotykało się fajnych ludzi - zaznaczył lider Skaldów. Jak ujawnił, kilka wspomnień z tamtych czasów (Skaldowie debiutowali w Opolu w roku 1966) wciąż jest żywych. - Coś z tego na pewno zostało. Wciąż ten sam amfiteatr, Wieża Piastowska ta sama, otoczenie, drzewa ciągle rosną. Trochę inni ludzie, ale spotkałem też tych, z którymi wspólnie występowaliśmy w latach 60., np. Halinę Frąckowiak, zespół Vox czy Marka Jackowskiego, który kiedyś grał z Markiem Grechutą w zespole Anawa - wyliczał Zieliński. Skaldowie podczas 46. Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki zostali uhonorowani Grand Prix - nagrodą za całokształt działalności artystycznej. "To jest taka trochę nagroda "za to, że jeszcze żyją". My gramy już 44 lata, w sumie tych festiwali zagraliśmy już dwadzieścia parę, więc to może być też "wysługa lat", forma jakiegoś podziękowania" - mówił Zieliński. Zapewnił, że Grand Prix na pewno nie spowoduje, że zespół osiądzie na laurach. "My nie zamierzamy rezygnować, gramy cały czas, koncertujemy, nagrywamy płyty. Jeszcze wątroba nam nie wysiadła, tarczyca też w porządku. Grand Prix Opola dostaje się raz w życiu, więc nie oczekuję kolejnych, ale może nas jeszcze tutaj zaproszą. A może moje wnuki za jakiś czas wystąpią tutaj" - powiedział. Zieliński przyjechał do Opola z całą rodziną, w tym z trójką wnuków - Wojtkiem, który w szkole muzycznej uczy się grać na perkusji, Weroniką i najmłodszą Leną. - Jestem pierwszy raz na festiwalu w Opolu z rodziną w komplecie. Wcześniej bywałem tu z żoną, córką, która nawet śpiewała u nas w chórkach, no i oczywiście z bratem. Lubię mieć rodzinę blisko - wyznał artysta. Skaldowie debiutowali w Opolu w 1966 roku. Wtedy zdobyli pierwsze miejsce w "Koncercie Młodości" w ramach czwartego festiwalu opolskiego. "I potem przyjeżdżaliśmy na festiwal co roku, do stanu wojennego, kiedy wymiotło nas z Polski. Mnie na chwilę, brata na dłużej. Potem już była końcówka lat 80. i lata 90. - znowu kilka razy tutaj występowaliśmy. Raz nawet mieliśmy drugie miejsce w "Premierach" (w 1990 roku) - moja piosenka i mój tekst, to mogę się pochwalić" - żartował muzyk. Pytany o wszechobecną technikę, która podczas imprez muzycznych często jest ważniejsza niż sami artyści, Zieliński zaznaczył, że nowoczesne urządzenia powinny tylko sprzyjać działalności artystycznej. - Jeśli ktoś się upaja kilowatami, efektami dźwiękowymi i świetlnymi, i to jest cel sam w sobie, to może być niedobrze. Najważniejsza jest muzyka i słowo - po prostu piosenka, która musi dotrzeć, wzruszyć, rozśmieszyć, nawet zdenerwować. Musi dotrzeć, a nie tylko atakować słuchacza mocnym dźwiękiem i błyskami - argumentował artysta. Zieliński dodał, że absolutnie nie męczy go wykonywanie od lat największych przebojów grupy. - Jest we mnie coś takiego, że każde wyjście na estradę jest zmierzeniem się z dźwiękiem - jak to wszystko będzie brzmiało. Mam w sobie taką ciekawość, a poza tym zawsze chce mi się grać. To jest choroba, za którą przepraszam, i proszę mnie z tym pochować - podsumował.