Ano właśnie. Taka właśnie jest zasada nagonek urządzanych przez michnikowszczyznę: nikt nie cytuje samej wypowiedzi, tylko przymiotniki, jakimi giewu ją obkleiło. W istocie, kto sięgnie do źródeł, zobaczy, że pani minister została przez katolicką gazetę zapytana o bardzo konkretny przykład: czy prawo unijne nakazuje katolickiej szkole zatrudnienie jako nauczycielki na przykład zdeklarowanej lesbijki? A odpowiedź zgodna była z faktami: instytucji religijnej prawo unijne pozwala, w drodze wyjątku, nie zatrudnić osoby, która nie identyfikuje się z daną religią i jej wartościami, i nie uznaje tego za "dyskryminację". Przy czym ważne w tym kontekście słówko "zdeklarowana" jednoznacznie wskazuje, że "Gość Niedzielny" pytał nie o samą tzw. orientację, ale o sprzeczne z nauką Kościoła prowadzenie się danej osoby. Co, zdaniem giewu i jej autorytetów, powinna minister odpowiedzieć, żeby zasłużyć na ich pochwałę? Skłamać co do prawa unijnego, czy też opatrzyć odpowiedź zastrzeżeniem, że to prawo jest głęboko niesłuszne i ona się z nim nie zgadza? Biorąc rzecz na zdrowy, chłopski rozum, nie ma tu nic bulwersującego. Ani co do meritum (idę o zakład, że gdyby prawo unijne nakazało giewu udostępnienie stałej rubryki na przykład mnie, po to, abym codziennie mógł tam informować czytelników, jak kłamliwą szmatę mają w ręku i jak załganymi pajacami są jej szefowie, poglądy sekty z Czerskiej na temat co jest, a co nie jest dyskryminacją, natychmiast uległyby zmianie), ani co do zachowania pani minister. Ale jest to bardzo charakterystyczny przykład sposobu działania medium propagandowego, które zajmuje się bynajmniej nie dziennikarstwem, tylko poprzez manipulację nastrojami mas stara się uprawiać politykę; na przykład, wymuszając określone decyzje personalne albo dostarczając do nich pretekstu. Nagonka, która miała doprowadzić do odwołania minister Radziszewskiej, jest jedną z wielu urządzonych już przez macherów z Czerskiej wedle starego, przepróbowanego wielokrotnie schematu. Najpierw - histeryczne oskarżenie na najwyższym diapazonie oburzenia, dotyczące faktu przekłamanego, wyrwanego z kontekstu albo całkiem wyssanego z palca, a potem zorkiestrowane oburzenie, listy zbulwersowanych intelektualistów, "hańba! Kompromitacja przed Europą!" i obcesowe domaganie się od konkretnie wskazanych palcem władz natychmiastowego wyrzucenia napiętnowanej osoby ze stanowiska. Na zdrowy rozum - to groteskowe. Zwłaszcza lista intelektualistów zaangażowanych do wypędzania niewygodnej minister - od, hm, bardzo sędziwego profesora Głowińskiego, przez Jolantę Kwaśniewską i Henrykę Krzywonos, po "Frytkę" i jakichś różnych ciotowatych pirogów. Ale jak się już człowiek wyśmieje, to dociera do niego, w jakim świecie żyje. Jeszcze nie opadło oburzenie na Radziszewską - premier Tusk, oddajmy mu sprawiedliwość, po raz kolejny pokazał, że choć słabnie, wciąż nie jest pętakiem, któremu salon będzie dyktował nominacje personalne - a już podniosła się kolejna fala oburzenia na Jarosława Kaczyńskiego. Za to że "rozesłał list do ambasadorów i europosłów", w którym ośmiela się kwestionować dogmaty polityki europejskiej i krytykować rząd. Hańba! Kompromitacja przed Europą! I, oczywiście, Kaczyński musi wreszcie odejść i przestać psuć i niszczyć państwo i demokrację, a skoro odejść nie chce, to każdy, każdy, kto chce zachować pracę na odpowiedzialnym stanowisku, musi w ramach rytualnego przecwelenia obowiązkowo i natychmiast go za rozesłanie tego skandalicznego listu potępić. Zaraz, zaraz. Znowu tak jak z Radziszewską - po pierwsze, fakt nie miał miejsca, to znaczy Kaczyński nie napisał żadnego "listu do ambasadorów", wbrew czerwonym i żółtym paskom przewijanym przez dwa dni po ekranach. Kaczyński napisał artykuł do swojego partyjnego portalu, a pani Fotyga ten artykuł przełożyła na angielski i rozesłała. Z treścią artykułu można się zgadzać albo nie (ja się akurat zgadzam, choć zgadzam się też, że w świecie profesjonalnej polityki były i być może przyszły premier nie wypowiada się w takim tonie, tylko ma od tego osobę formalnie zupełnie niezależną, tak jak Putin ma Karaganowa) - ale co w tym, na litość boską, ma być oburzającego? Że szef głównej partii opozycyjnej ma swój pogląd na politykę zagraniczną? Że publicznie go wykłada? Że osoba odpowiedzialna za to, by świat wiedział, jakie są jego poglądy, rozsyła tę wypowiedź do osób, które z urzędu znać ją powinny? Gdyby poważnie traktować histeryczne wypowiedzi autorytetów, to żyjemy w kraju, w którym sam fakt, że ktoś krytykuje rząd, jest uważany za skandal i zagrożenie dla demokracji. Jak na Białorusi czy w Birmie. Powiedziałbym - puknijcie się w łeb, gdybym nie znał tych łbów i nie wiedział, że nie tylko puknięcie, ale nawet kula z pistoletu odbiłaby się od nich nie pozostawiając nawet rysy. Zamiast tym, co do nich należy, sprzymierzone z michnikowszczyzną media zajmują się usypywaniem góry komentarzy, wyrazów oburzenia, ujadania "autorytetów", newsów o kolejnych oburzonych środowiskach, listach, petycjach etc., które mają zalać nieświadomych zagrożenia słuchaczy, jak lawina błota i szlamu zmywająca ze zbocza pogrążone we śnie miasteczko. Prosty widz, słuchacz czy czytelnik nagle dostaje ze wszystkich stron przekaz, że stało się coś STRRRAAASZNEGO, że to KOMPRRROMITACJAAA, że WSZYSCY są po prostu OBURZENI i tak nie może być. Nie wie, o co konkretnie chodzi, bo nie słyszy informacji o samym "oburzającym zdarzeniu", dowiaduje się za to bezustannie, kto i jak bardzo dał wyraz swemu oburzeniu i potępieniu. Za każdym razem coraz słabiej, ale wciąż jeszcze to działa. Można by długo wyliczać nagonki - skuteczne, niestety - wystrugane przez "Wyborczą" dosłownie z banana. Ot, choćby sprawę dyrektora Sobali, wyrzuconego z pracy za udział w partyjnym wiecu PiS, choć w żadnym partyjnym wiecu nigdy udziału nie brał; pojawił się na koncercie ku czci ofiar katastrofy smoleńskiej zorganizowanym przez "Gazetę Polską", ale "Wyborcza" skłamała bezczelnie, tak bezczelnie, że wciągnęła w to kłamstwo, pośród swoich dyżurnych "autorytetów" na przykład także szefową SDP, która nigdy wcześniej udziałem w jej nagonkach się nie splamiła. Albo wiele lat wcześniej wyrzucenie z "Rzeczpospolitej" pod naciskiem zorganizowanych przez giewu autorytetów Bronisława Wildsteina za rzekome "wykradzenie" z IPN tajnych danych, które w istocie były powszechnie dostępnym katalogiem - każdy i wtedy, i teraz, mógł i może tam wejść, skopiować sobie cała "listę Wildsteina" na dyskietkę i zrobić z tą dyskietką dowolny użytek. I tak dalej... Co to ma wspólnego z dziennikarstwem? Tyle właśnie, co giewu z uczciwą gazetą, a tuskolandia z normalnością. Młodsi tego nie pamiętają, ale tak właśnie funkcjonowały media "prylu". Jako bardzo młody człowiek regularnie dowiadywałem się z nich, że jakiś pan Lipski, Moczulski czy Kuroń straszliwie szkodzą Polsce, prowadzą dywersyjną robotę, kłamią, plują na pryncypia i szkodzą, manipulują cynicznie robotniczymi masami, że jakiś KOR czy KPN godzą, podważają, kłamliwie zniesławiają, tchórzliwe knują etc. ale co konkretnie takiego złego robią, co w tym antypolskiego - ani dudu. Oczywiście, była "Wolna Europa" czy "Głos Ameryki", ale nikt się nie przyznawał, że ich słucha. Dzisiaj też są jeszcze media "obciachowe", ale w "kręgach opiniotwórczych" nikt się nie może z zaczerpniętą z nich wiedzą wychylić, bo sam zostanie zaraz medialnie potępiony i pod naciskiem środowiska wylany. Choć, przypuszczam, jak kiedyś nawet sekretarze KC o tym, co się naprawdę dzieje, dowiadywali się z nasłuchów wolniuchny, tak dziś i dyrygenci całej tej propagandowej orkiestry po prawdę sięgają do mediów, do obcowania z którymi przyznawać się absolutnie nie wypada. Poza oczywiście na tyle głupimi, żeby wierzyć we własną propagandę. W nieboszczce PZPR też się tacy trafiali, choć, przyznać trzeba, raczej na niższym szczeblu. Rafał A. Ziemkiewicz